Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
Joe Speedboat to całkiem niezła opowieść o dojrzewaniu, inicjacji i walce z przeciwnościami losu. Narracja trzyma w napięciu, bohaterowie są wyraziści, łatwo ich polubić, a nawet trochę się z nimi zidentyfikować. Dlatego powieść holenderskiego młodego pisarza, Tommy'ego Wieringi, mogłaby śmiało zostać zekranizowana w konwencji filmów typu Co gryzie Gilberta Grape'a albo nawet Arizona Dream. Bohater tytułowy swoją niezgodę na zastany kształt świata wyraża np. konstruując samolot (zastosowanie praktyczne – podglądanie sąsiadki, która podobno lubi się opalać nago) albo biorąc udział w rajdzie Paryż-Dakar jako kierowca odpowiednio podrasowanej koparki. Takich oryginałów jest w powieści więcej – np. Egipcjanin, który konstruuje łódź dla swojej narzeczonej, jako prezent ślubny. Jak się jednak okazuje, bohater odpłynie na niej w siną dal i nigdy nie wróci. Prawda, że trochę jak w Arizona Dream?
Wieringa otrzymał mnóstwo entuzjastycznych recenzji za sposób ukazania w tej książce kalectwa – daleki od szablonu, a zarazem bardzo przekonujący. Główny bohater powieści, Franek, porusza się na wózku i nie jest w stanie komunikować się ze światem za pomocą mowy. Dlatego też postanawia spisać kronikę swojego miasta (choć kieruje ją tylko do jednego czytelnika, a ściślej mówiąc – do wyjątkowej w życiu Franka czytelniczki) oraz wziąć udział w zawodach w siłowaniu się na rękę. Bohaterowi dość sprawnie przychodzi mierzenie się ze swoimi słabościami, choć wiąże się to z piciem strasznych ilości piwa i wypalaniem mnóstwa papierosów. A autor naprawdę nieźle opowiada historię człowieka, który nie pozwala sobie na stygmatyzowanie swojej osoby w związku z trwałym kalectwem. Brawo dla Wieringi.
A jednak trudno pozbyć się wrażenia, że coś tu jest nie tak. Licznie w książce rozrzucone aluzje kulturowe – od Biblii po mądrości Dalekiego Wschodu – wydają się bez pokrycia, zwłaszcza gdy dotyczą ksywki tytułowego bohatera (idiotycznej zresztą). Bardzo paskudnie bohaterowie poczynają sobie z główną postacią kobiecą w tej historii, blond pięknością zwaną PJ (dziewczyna z takimi inicjałami nie może być blondynką!), głównym obiektem marzeń erotycznych wszystkich nastoletnich postaci w książce. Czy to jednak wystarczający powód, aby autor usankcjonował seksistowskie zachowania bohaterów, kreując historię w taki sposób, aby udowodnić, że PJ zasługuje na miano dziwki stulecia, nadane jej przez byłego chłopaka, grafomańskiego pisarza? Oj, nieładnie.
Skoro mamy już za sobą seksizm i uproszczenia kulturowe, pozostają jeszcze stereotypowe, najczęściej kompletnie nieprzystające do rzeczywistości refleksje poruszające problematykę społeczną. Holendersko-duńska wieś stoi w obliczu dylematu: pozwolić na budowę autostrady czy zachować swoją autonomię? Niemcy wykorzystują pracę nielegalnych robotników, nie licząc się z ich zdrowiem ani oczekiwaniami – no jasne, przecież są z tego znani. Ukazana w książce holendersko-duńska społeczność ponoć w ogóle nie przypomina tej, która rzeczywiście zamieszkuje opisywane przez Wieringę obszary kraju (tu pewności nie mam, wierzę holenderskiemu blogerowi). Poznań pod koniec lat 90. to postsocjalistyczna dziura na końcu świata, w której każdy jest bezrobotnym bandytą, barów ani restauracji nie ma tu w ogóle, a każdy miejscowy nosi broń: Hier gibt es Arbeitslosen und Banditen! In die Stadt gehen ist wie Hand in Maschine stecken! A recepcjoniści w hotelu pewnie mówią po niemiecku, bo całkiem do niedawna był tu zabór pruski albo hitlerowska okupacja. Takie mam przynajmniej wrażenie.
Niestety, smutne obserwacje społeczno-polityczne godne komisarza Wallandera zwiedzającego Łotwę sprawiają, że książki Wieringi nie da się czytać bez zażenowania. Tym samym powieść jest najlepszym dowodem na to, że uproszczenia, stereotypy i klisze mogą z powodzeniem zepsuć każdą historię. Nawet tak dobrą, jak opowieść o kalece mierzącym się ze swoimi słabościami podczas pojedynków na rękę. Szkoda.
O literaturze albańskiej do niedawna nie wiedzieliśmy nic, albo w najlepszym wypadku niewiele. Ostatnimi czasy mieliśmy okazję te zaległości nadrobić, przede wszystkim dzięki świetnym tłumaczeniem książek Ismaila Kadarego. Albański pisarz był niby już u nas wydawany, ale w niewielkim wymiarze, ostatnio poprzez powieści Kadarego trochę więcej światła na literaturę albańską rzuca Świat Książki. Przy okazji ocieplając swój wizerunek – całkiem skutecznie, biorąc pod uwagę ilość świetnych książek arcydzielnych pisarzy (Toni Morrison, Jack Kerouac, Carlos Fuentes i inni), a wydawanych ostatnio przez to wydawnictwo w serii Mistrzowie Prozy. A przecież jeszcze niedawno Świat Książki celował raczej w zupełnie odmienne gusta literackie.
I całe szczęście, że Kadare trafia wreszcie do szerszego grona czytelników. Bo jego powieści są doskonałe. Świetnie napisane, mistrzowsko skomponowane, a w dodatku poruszające temat, który polskich czytelników zawsze przyciąga. Chodzi, rzecz jasna, o rozliczenie się z komunizmem.
U Kadarego komunizm jest potraktowany w ujęciu dość szerokim – w końcu Albania przeszła płynnie z rąk faszystów włoskich pod nazistowską okupację, a na koniec została bohatersko wyzwolona przez Związek Radziecki. Dla bohaterów Kadarego każdy z tych totalitaryzmów różni się w niuansach, ale w gruncie rzeczy stanowi coś mniej więcej podobnego – absurdalną postać władzy, która służy miernym zazwyczaj jednostkom do usprawiedliwiania swojego okrucieństwa. I to chyba dlatego tortury, jakim poddany zostaje przez NKWD jeden z głównych bohaterów Kolacji dla wroga wykonane zostają za pomocą narzędzi średniowiecznych. Bo w naturze ludzkiej nic się od wieków średnich nie zmieniło.
Ismail Kadare ceniony jest zwłaszcza za to, że stał się twórcą jednego z wariantów europejskiego realizmu magicznego. Dlatego właśnie opowieść o kolacji, jaką miał wydać jeden z najbardziej szanowanych mieszkańców albańskiego miasta Gijrokastra, doktor Gurameto, dla nazistowskiego oprawcy, utrzymana jest w konwencji cudowności pomieszanej z grozą. Mam jednak wrażenie, że ta odmiana realizmu magicznego (czy to na pewno dobre określenie?) wywodzi się bezpośrednio z najlepszych europejskich tradycji literackich. Chodzi o balladę romantyczną, pełną upiorów, krwi i zemsty. I chyba właśnie w konwencji romantycznej poezji (choć rymy będą świętochowskie) utrzymana jest pieśń ułożona przez miejscowego niewidomego (no ba!) poetę, Ślepego Vehipa:
Doktorze, co w ową straszną noc zrobiłeś?
Nieboszczyka na kolację zaprosiłeś...
No właśnie, w tej pełnej tajemniczości i grozy historii pojawia się nazistowski najeźdźca, który ma dokonać krwawego odwetu na mieście, ale spotyka w nim dawnego, serdecznego przyjaciela, poznanego jeszcze przed wojną w Niemczech. Tyle że, jak się później okazuje, rzekomy niemiecki przyjaciel doktora Gurameto miał trzy miesiące wcześniej umrzeć na froncie wschodnim. Brzmi intrygująco? My, Sławianie, lubim takie historie.
Można by jeszcze doszukiwać się wpływów klasycznej baśni, ale wtedy musiałby istnieć choć cień nadziei, że bohaterom ujdzie coś na sucho. Kadare jest jednak bezlitosny – w systemach totalitarnych nie ma szans na cud. Jeśli ktoś uratuje osiemdziesięciu zakładników, prędzej czy później, będzie za to ukarany, jakieś podłe ptaszysko musi wydziobać mu wątrobę. A natura (przynajmniej ta po dobrej stronie Mocy) nie wymierzy sprawiedliwości jak w balladach romantycznych.
Jasne, że szkoda, ale jeśli chcemy pocieszenia, możemy co najwyżej poczytać sobie Świteź. Co Kadare skwitowałby słowami: Ale to niemożliwe. Tak jak niemożliwa jest zmiana swojego losu przez bohatera.
Dziesięć lat temu doświadczyliśmy w Polsce boomu na literaturę ukraińską. Czytaliśmy w sporym wydaniu Andruchowycza, Żadana, Prochaśkę, Zabużko, Śniadanko i innych twórców dobrej ukraińskiej prozy. Najwięcej dla jej popularyzowania zrobiło, rzecz jasna, wydawnictwo Czarne. Czy książki, które wywoływały wtedy całkiem burzliwą dyskusję, bronią się dziś, po krwawych zajściach na Majdanie, zajęciu przez Rosję Krymu, wejściu separatystów do Doniecka i tragedii malezyjskiego samolotu? A może są tylko świadectwem słabości, bezradności? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Czytana po latach powieść Depeche Mode Serhija Żadana jest tego najlepszym przykładem. Z jednej strony mamy tu do czynienia z typową książką wyrażającą kondycję Ukrainy (a poniekąd też całej środkowej Europy) po rozpadzie Związku Radzieckiego, a z drugiej – smutny wyraz marazmu i bezradności literatury sięgającej po aktualne tematy. Tekst napisany został w 2004 roku (u nas wydany w 2006), akcja rozgrywa się jednak w roku 1993, w okresie rozkwitu społeczeństwa bandyckiego, pełnego ubeków, komunistów i nacjonalistów, reprezentujących z grubsza mniej więcej podobny model przestępcy. Bohaterowie są nieustannie nieprzytomni od spirytusu, w zasadzie o nic im nie chodzi, są żałośni. Fabuła w książce Żadana jest zredukowana do minimum, sporo tu natomiast obserwacji socjologicznych i zabawy językiem. Taka proza mocno współgrała z literaturą polską portretującą nasz kraj lat 90. - Stasiukiem (wczesny, zwłaszcza Biały kruk i Dziewięć), Vargą (debiut), Nahaczem i Masłowską, może trochę Pilchem (Spis cudzołożnic, Miasto utrapienia).
Najwięcej wspólnego miał Żadan ze Stasiukiem. Obaj wywodzili język swoich bohaterów (i narratorów) z estetyki punkrockowej. To było bardzo nośne, a do tego – w tamtych latach – naprawdę trafne. Choć dziś pewnie bezpieczniej byłoby sięgać do języka hiphopowego. Żadan sięgał też do nowego ukraińskiego futuryzmu (podobnie jak Andruchowycz), który był wyrazem kpiny z rzeczywistości – kulawej, smutnej, postsowieckiej. Stąd w powieści Depeche Mode kilka naprawdę udanych, surrealistycznych żartów. Takich jak makabryczny podręcznik dla młodych komunistów konstruujących bomby, teoria permanentnego pochuizmu (wykoślawiony Trocki doprowadzony do absurdu), a także parodia newage'owego kazania oraz audycji radiowej o zespole Depeche Mode (która tu została uznana za grupę z Ulsteru, a traumy Gahana miały być wywołane przez brytyjską okupację – bezpośrednią przyczynę śmierci jego rodziców).
Mam jednak wrażenie, że dziś ta książka nie jest już tak zabawna, jak przed laty. Że owszem, zadaniem pisarza może być portretowanie bylejakości i trywialności życia, ale prześmiewcza teoria permanentnego pochuizmu nie musiała być jedyną konsekwentnie rozwiniętą w książce koncepcją. I że dziś, po Euromajdanie i rosyjskiej interwencji na Ukrainie gorzko brzmią refleksje narratora (najwyraźniej mocno odautorskie) typu: nigdy nie będę myślał o tym, że wszystko mogło być inaczej, że wszystko zależało ode mnie i było w moich rękach, że to naprawdę ja wybierałem swój szlak i układałem okoliczności dookoła siebie, oto o czym nie pomyślę nigdy w życiu (s. 234-235). Chyba jednak trzeba było trochę pomyśleć. Zresztą, nie dotyczy to tylko Ukraińców urodzonych w latach 70., jak postaci z książek Żadana. Polskie pokolenie wchodzące właśnie w wiek średni cechował podobny marazm. Już w Białym kruku Stasiuka było to bardzo wyraźnie zaakcentowane, choć tam bohaterowie reprezentowali jeszcze wcześniejszą dekadę.
To oczywiste, że nie jest winą autora, że jego postaci, typowe dla całego pokolenia, są żałosne (zwłaszcza, że Żadan bardzo mocno zaangażował się w obronę wolności słowa na Majdanie, a na to bohaterów Depeche Mode chyba już nie byłoby stać). Już Prus pisał o tym, że nie jest winą lunety, iż pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe. Co nie zmienia faktu, że proza Żadana, Stasiuka, Andruchowycza i reszty środkowowschodnich pisarzy w średnim wieku wywołuje smutek. Dotkliwy, bo nikt nie ma pomysłu na to, jak przerwać dalszy rozwój pochuizmu. Bo chyba jedzenie na złość Putinowi jabłek niewiele zmieni (mimo, że akcja jest po pochuistycznemu wesoła). W puste miejsce po tym, czego nie zaoferowało pokolenie urodzone w latach 70. i 80., wyrosły nam nowe, przeważnie skrajne ruchy, zmieniające ten zakątek Europy na gorsze. I to nie tylko w stojącej na krawędzi całkowitej katastrofy Ukrainie. Zdecydowanie nie powinno być nam wszystko jedno.
Karpowiczowi konsekwentnie kibicuję od dawna. To właśnie jego powieści i krótkie formy w najbardziej – moim zdaniem – wiarygodny sposób opisują polską rzeczywistość, tak często kaleką, żenującą, przygnębiającą. Karpowicz robi to genialnie – jest krytyczny, ale też pełen dystansu. A co najważniejsze, stać go na doskonałe popisy dobrego humoru. Karopwicz bije w tej konkurencji na głowę wszystkich pierwszoligowych twórców polskiej literatury – Pilcha, Witkowskiego, Masłowską. W moim odczuciu Nike należało mu się już za Balladyny i romanse, książkę przezabawną, a do tego bardzo wnikliwie opisującą zestaw polskich kompleksów. Z tym większą ciekawością pochłonąłem Sońkę, tekst nieco innych od poprzednich, zdecodowanie mniej zabawny, chyba zapowiadający nowy rozdział w twórczości Karpowicza. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo w nurcie prozy obyczajowo-socjologicznej autor już wszedł na sam szczyt.
Powiedzmy sobie wprost – Sońka to proza niemal doskonała. Napisana z ogromną wrażliwością na melodię języka, a do tego przywołującą z otchłani niepamięci język przeszłości – mieszaninę polskiego i białoruskiego, pograniczny dialekt, który jest tu nazwany mówieniem "po naszemu". Karpowicz przywołuje białoruskie słownictwo na zasadzie cytatu, gdyż większe partie byłyby prawdopodobnie niezrozumiałe. Natomiast jeszcze kilkadziesiąt lat temu mowę tę rozumieli wszyscy mieszkańcy Podlasia. Takich języków jest więcej, choćby język chachłacki - polsko-białorusko-ukraińska hybryda przywoływana przez Tkaczyszyna-Dyckiego. Karpowicz robi to w równie mistrzowski sposób, przywołując w ten sposób dawną mowę sprzed Potopu (jak to określa narrator Sońki), którą rozumieją dziś tylko dawni mieszkańcy jego rodzinnych stron. Inni zapomnieli – albo dlatego, że się jej wstydzili, albo dlatego, że zapomnieć musieli.
A jednak moim zdaniem autor nie wykorzystał jeszcze pełni swoich możliwości. Rozumiem, że Sońka jest tekstem wyrastającym z postmodernistycznego tygla, a zatem dziwiącym się samemu sobie, autoreferencyjnym, poddawanym nieustannie próbom (najważniejsze epizody są ukazywane z punktu widzenia różnych bohaterów, w tym domowych zwierząt, a także w wersji sceniczej, projektowanej przez narratora – nadętego, narcystycznego artysty-celebryty, będącego jednocześnie po części alter ego autora, choć potraktowanym z bardzo ironicznym dystansem). Czy to źle? Chyba nie. Przecież wciąż bardzo takie zabawy literackie lubimy. Rozumiem rónież, że Sońka jest opowieścią o tym, że pewnych historii nie można opowiedzieć w sposób obiektywny, dlatego bohaterka nie rozumie swojego niemieckiego kochanka, gdy ten mówi o mordowaniu Żydów, a narrator nie jest w stanie zrozumieć do końca języka Sońki. I to stąd bierze się np. stylizacja na melodramat albo czarny romans. To też lubimy.
Czasami jednak miałem wrażenie, że Karpowicz trochę przesadza z liryczną melodramatycznością przy opisie miłości Sońki do esesmana, nie biorą mnie również ludowo-fekalne mądrości typu: niewypowiedziane słowa nie przestają być słowami, a niewysrane gówno gównem. Karpowicz niestety często daje się ponieść własnej elokwencji, nie zawsze zatem zauważa, że dryfuje w niebezpieczną stronę, ocierając się o kicz (wcale nie ten zamierzony, odbity w postmodernistycznym zwierciadle autoreferencyjnej narracji, lecz ten najzwyklejszy, pospolity, w którym pływają Kuczok i Gretkowska). Śmierć Sońki też wydaje mi się trochę banalna – bohaterka opowiedziała swoją historię, więc mogła umrzeć spokojnie. To kolejny problem Karpowicza. Już w Balladynach i romansach autor nie zawsze wiedział, jak poprowadzić historie swoich bohaterów do końca. Czy Sońka musi umierać w tak oczywisty sposób, jakby żywcem zaczerpnięty z realizmu magicznego?
Dlatego właśnie mam nadzieję, że Sońka jest początkiem nowego rozdziału u Karpowicza. Marzą mi się kolejne książki o zapomnianych przez wszystkich zakątkach tej części Europy - zwłaszcza, że tekst powstały z wykorzystaniem białoruskiego słownictwa po prostu urzeka za sprawą swojej niezwykłej urody.
Sońka wpisuje się też w ten nurt kultury współczesnej, która każe się nam przyglądać II wojnie światowej i czasom powojennym na nowo. I dostrzegać ludzi, którzy ze szczerym zapałem mordowali swoich sąsiadów (nie zawsze ze strachu), dokonywali brutalnych gwałtów, tłumacząc się obłudnie pojmowanym poczuciem dziejowej sprawiedliwości (!) lub zajmowali po zabitych Żydach warsztaty i gospodarstwa. Sońka jest bardziej liryczna i mniej dosłowna, niż filmy Róża i Pokłosie, co z pewnością przemawia na jej korzyść. Tkwi w tym ogromna siła książki. Czekam zatem na następne, jeszcze lepsze.
PS. Ostatnio nawyzłośliwiałem się na to, że Wydawnictwo Literackie wypuściło Munro w okropnych okładkach, tym razem jest zgoła inaczej. Sońka jest wydana klasycznie, oszczędnie, elegancko – przyjemnie trzymać w rękach. Tak trzymać!
Krótkie opowiadania Alice Munro to fenomen nie tylko literackiej natury. Nie odmawiając niczego ani formie, ani treści opowiadanych przez kanadyjską pisarkę opowiadań, warto zwrócić uwagę na ich dość osobliwą popularność wśród polskich czytelników. Długo właściwie zupełnie nieobecna u nas Alice Munro piewszych wydań doczekała się dopiero na kilka lat przed Noblem (świetna Uciekinierka była wydana przez wydawnictwo Dwie Siostry w 2009 roku, podobnie jak Zbyt wiele szczęścia – tom, który ukazał się pod szyldem Wydawnictwa Literackiego – i dopiero wtedy zaczęły ukazywać się kolejne zbiorki opowiadań). To i tak lepiej niż przypadek Mo Yana, ale mówimy przecież o pisarce czytanej od dawna powszechnie na całym świecie, tworzącej po angielsku i nagradzanej co najmniej od dwóch dekad.
Zeszłoroczna Nagroda Nobla dokonała cudu – teraz Alice Munro spogląda na swoich czytelników z każdej wystawki, nawet zza szyb komisów z podręcznikami udających małe księgarnie. Na przedrukowywanym WSZĘDZIE zdjęciu uśmiecha się do nas starsza miła pani, którą każdy chciałby uważać za swoją ciocię z Kanady. Ja kupiłem dwie książki Munro w Lidlu – leżały tam obok koszmarnej tandety. Sam Nobel najwyraźniej jeszcze o niczym nie zadecydował, skoro Mo Yana w supermarketach nie było. Może groteskowe historie chińskiego noblisty nie pasowały do linii marketingowej Lidla. Proszę sobie wyobrazić spadek spożycia szynki szwarcwaldzkiej po lekturze Krainy wódki (w której mowa jest np. o zjadaniu mięsa młodych chłopców), a łatwiej będzie przyznać, że książki Munro są dla dyskontów spożywczych znacznie bardziej atrakcyjne.
Co gorsza, większość z nich kryje się za koszmarnymi okładkami. O ile książki wydane przez W.A.B. w serii z Don Kichotem i Sancho Pansą są całkiem stylowe, o tyle Wydawnictwo Literackie wypuściło całą serię opowiadań Munro z kiczowatymi okładkami, adresowanymi najwyraźniej do czytelniczek Harlequinów. Na każdej z nich odwrócona tyłem do czytelnika dziewczyna i otwarte okno (żeby było bardziej tajemniczo). Okna jako elementu kompozycyjnego brakuje chyba na dwóch książeczkach z serii, ale za to panie mają czasami zaskakująco wykardowane twarze. Najbrzydsza okładka trafiła się Przyjaciółce z młodości – przedstawionej na obrazku dziewczynie obcięto profil dość niefortunnie – dokładnie na środku policzka.
Gdybyśmy pokusili się o spojlerowanie opowiadań Munro (tylko po co?), wyszłyby nam hitorie iście serialowe, pełne miłości, namiętności, zdrad, samotności, heroicznych decyzji. Co bardzo lubią podkreślać recenzenci zmuszeni do pisania o każdym kolejnym, wydanym w Polsce o wiele za późno, tomie opowiadań. Tak bardzo podobnym do poprzednich, pełnym bohaterów o mało zapamiętliwych imionach (Debbie, Flora, Brenda, Ben, Georgia, Bugs i inni). Pewnie to właśnie ośmieliło Wydawnictwo Literackie do wypuszczenia opowiadań Munro w tak kiczowatych okładkach. Zresztą, autorka sama ułatwia wydawcom ten proceder, nadając swoim książkom naprawdę okropne tytuły (Miłość dobrej kobiety, Zbyt wiele szczęścia, Taniec szczęśliwych cieni, Drogie życie – no dajcie spokój).
A przecież w środku wydrukowane są naprawdę znakomite teksty! Doskonałe kompozycyjnie, literacko stylowe, choć maksymalnie realistyczne. Myślę, że kluczem do sukcesu Munro jest to, że autorka bardzo dokładnie zarysowuje biografie swoich postaci – tak, jakby były przeznaczone na pełnowymiarowe powieści – a następnie przedstawia ich historie w krótkiej, zwięzłej formie. Nie ma w jej twórczości ani jednej nieprzekonującej postaci. Mało tego, wszyscy bohaterowie (a przede wszystkim: bohaterki) ukazani są przede wszystkim poprzez wiarygodne, choć nie zawsze proste relacje międzyludzkie. Dlatego krótkim formom Munro daleko do tandety romansideł. To literatura najlepszej próby.
Choć muszę przyznać, że po przebrnięciu przez kolejny tom opowiadań również mam problem z określeniem, czy był on lepszy, czy też gorszy od poprzednich. Imion bohaterek nie staram się nawet zapamiętywać, a przeczytane historie pewnie szybko ulotnią się z pamięci. Wszystko przez nadmiar Munro w ostatnim czasie. Cóż, teksty powstawały na przestrzeni kilkudziesięciu lat, zatem dawkowane w normalnych porcjach (tomik raz na jakiś czas) z pewnością robią większe wrażenie. Przeczytane w przesadnej ilości zlewają się ze sobą, a pamięci zostają tylko najlepsze (jak Meneseteung z niniejszego tomiku, traktujące o XIX-wiecznej kanadyjskiej poetce, albo genialne opowiadanie tytułowe ze zbioru Miłość dobrej kobiety – wiem, że nabijałem się z tego tytułu, ale tekst jest po prostu genialny).
I pewnie dlatego będą cztery gwiazdki zamiast pięciu. Bo za dwa lata nie odróżnię tej książki od innych zbiorków Munro. Choć oczywiście stylu pisarki nie da się pomylić z żadnym innym.
Moje recenzje, njusy, street lity, soundtracki do czytania i inne rozkosze. Zapraszam serdecznie!
(zdjęcie pożyczone od: www.facebook.com/jezyckipierdolnik)
Trudno nie kochać Zadie Smith – za szczerość, rytm zdania, dystans do własnych postaci, poczucie humoru, mieszanie wzniosłości z trywialnością. W najnowszej powieści autorki Białych zębów mamy wszystkie te elementy wymieszane zręcznie w typowym dla autorki tygielku – trochę hip hopu, trochę programów telewizyjnych, pogaduszki dziewczyn z dzielni (raz na czacie), dialogi prowadzone w autobusach i w metrze, czuć trochę, że ktoś obok popala skręta. Szkoda, że wrażenie stuprocentowej autentyczności tych scen trochę się zaciera w polskim tłumaczeniu, ale przecież zawsze można sięgnąć po wersję anglojęzyczną. Mnie to przekonuje.
Lubię też w książkach Zadie Smith to, że są one jak gotowe scenariusze filmowe. Ale nie scenariusze do wielkich komercyjnych produkcji. Powieści Zadie Smith raczej nadawałyby się one na warsztat mniej znanych, ambitnych reżyserów europejskich. Takich, którzy kręcą trochę nudne, ale bardzo przekonujące filmy o codziennym doświadczeniu przeciętnych ludzi. Jak Fish Tank albo Życie Adeli. Szczególnie partie książki dotyczące Keishy wydawały mi się bardzo kinowe. Nic dziwnego – do filmowych inspiracji autorka Londynu NW już się przyznała, w esejach zebranych w książce Jak zmieniałam zdanie.
Pisarka bardziej zdecydowanie niż poprzednio bawi się formą – książka rozwija się nielinearnie, a akcja jest trochę poszatkowana, ale to ciągle literatura przyjemna jak piosenki reggae. Proza mocno dosłowna, oparta na codzienności, trywialności – jak wielokrotnie przywoływany w tekście hip hop. Za co również kochamy Zadie Smith. Wychodzi jej to nawet lepiej niż Masłowskiej. Bo wydaje mi się, że to właśnie we frazie i rytmie hip hopu trzeba dopatrywać się esencji pisarstwa Zadie Smith, a nie w literackim realizmie.
I wcale mi nie przeszkadza, że Zadie Smith skazuje swoich bohaterów na bierność, a przy okazji trochę ich trywializuje. Jej książki są diagnozą postawioną rzeczywistości, a nie powiastkami pozytywistycznymi, które miałyby zmieniać świat. Znowu podobnie, jak piosenki hip hopowe – wyrażają gniew, znudzenie, marazm, ale nie roszczą sobie prawa do miana manifestów. Dzięki temu są wiarygodne.
Jeżeli jednak mam mieć jakieś zastrzeżenia, to chyba jednak Londyn NW nie przebija poprzedniej książki Zadie Smith, O pięknie. Może postaci są trochę mniej charakterystyczne, może tym razem za dużo trywialności, a za mało wzniosłości w mieszance? To chyba tylko kwestia proporcji. I trochę mniej w tej książce celnych bon motów, od których pękały w szwach Białe zęby.
Mamy za to zabawy z formą, a to też przyjemne. I trochę mniej popu, niż w Łowcy autografów. No i kpinę z języka sukcesu, jakim napisane są poradniki pozytywnego myślenia. Z resztkami klarowności przekazała przyjaciółce wybór aforyzmów, aksjomatów i przysłów, zakładając, że o ich prawdziwości świadczy częstotliwość używania, tak jak się wierzy w nominalną wartość papierowych pieniędzy. Uczciwość zawsze popłaca. Miłość przezwycięży wszystko. Każdy jest inny.
PS. Zdaję sobie sprawę z tego, że Poznań to nie Londyn, ale jednak zważywszy na fakt, że mieszkam na hip hopowych (jak mówią) Jeżycach, w duszny, upalny dzień (zamknięcie okna było zupełnie wykluczone) liczyłem na lepszy soundtrack do lektury Zadie Smith od disco polo. Na szczęście ktoś podjechał bryką i odpalił bardziej pasujący do Londynu NW soundsystem.
Powieść doskonała? Esencja dwudziestowiecznego modernizmu wymieszana z temperamentem pisarzy z kręgu realizmu magicznego? Książka kontynuująca wszystko, co najlepsze u Faulknera? Nie wiem, na co się zdecydować.
Podręcznik dla inkwizytorów to powieść rozliczająca się z okresem dyktatury w Portugalii. Trochę przeoczonym przez naszą część Europy, której przyszło się mierzyć z najgorszymi modelami państw totalitarnych. Warto jednak pamiętać również o autorytarnej władzy Salazara, który skrył się w cieniu wielkich dwudziestowiecznych dyktatorów, zręcznie manewrując między Hitlerem i aliantami, co nie przeszkodziło mu wysyłać przez dziesiątki lat przeciwników politycznych do obozów koncentracyjnych tworzonych w afrykańskich koloniach. Salazar w literackiej wizji Antunesa przypomina trochę Mussoliniego, trochę wojskowych dyktatorów z Ameryki Południowej, a trochę Berię, który według jednej z wersji miejskiej legendy o Czarnej Wołdze miał podobno urządzać sobie w Moskwie nocne polowania na kobiety.
Na pierwsze miejsce wysuwa się jednak w powieści inna postać – doktora Francisco, jednego z ministrów Salazara, który ukształtowany został na wzór najciekawszego chyba bohatera w dorobku Faulknera, literackiego mistrza Antunesa – starego Sutpena z Absalomie, Absalomie. Bohater jest ukazywany z różnych punktów widzenia, poprzez kilka narracji snutych niezależnie od siebie (według schematu: opowiadanie – komentarz do niego), czasami jako osoba niemal nadludzka, przerażająca i niebezpieczna, a czasami jako nieszczęśliwy, żałosny szaleniec. Nie wolno jednak dać się zwieść – snujący swoje opowieści narratorzy często reprezentują te same wady, tylko w nieco mniejszej skali.
Najważniejszy jest tu jednak styl. Fascynujący, porywający, bardzo intensywny. Pełen obsesyjnych powtórzeń (odległe, niczym nie uzasadnione skojarzenie z Tkaczyszynem-Dyckim) i nawracających lejtmotywów, jak w wagnerowskiej operze. I tu Antunes porzuca faulknerowski wzór – amerykański noblista subiektywizował narrację, stylizował język (np. na żargon czarnoskórych służących), natomiast pisarz portugalski ujednolica styl wypowiedzi bohaterów, często skrajnie różniących się od siebie, tworząc dziwne, maniakalne libretto, z graficznie wyodrębnionymi refrenami i wtrąceniami. Takimi jak np. wielokrotnie powtórzone w całej powieści zdanie: Robię wszystko czego tylko one chcą ale nigdy nie ściągam z głowy kapelusza żeby było wiadomo kto tu rządzi. Zdanie, które pada między innymi wtedy, gdy minister Francisco gwałci córkę parobka. I które wywołuje dreszcz (przerażenia? obrzydzenia?) za każdym razem, gdy się pojawia. Takich refrenów są w Podręczniku dla inkwizytorów setki.
António Lobo Antunes genialnie kontynuuje dzieło Faulknera, przywraca do życia strumień świadomości, a przy okazji uzupełnia poczet literackich przedstawień dwudziestowiecznych dyktatorów. Dlatego Podręcznik dla inkwizytorów można śmiało postawić obok takich książek, jak Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao Junota Diaza, Jesień patriarchy Gabriela Garcii Márqueza czy Święto kozła Mario Vargasa Llosy, czyli w ścisłym kanonie światowej literatury. Najlepiej przekonać się o tym samemu.
Z Vargą jest trochę jak z Bartisem – długi, przerażający i przygnębiający wyraz wstrętu do rzeczywistości (w Trocinach – bardzo polskiej, bardzo przaśnej rzeczywistości) w większej dawce jest nie do zniesienia, ale przy aplikowaniu w małych porcjach okazuje się porywający. Co gorsza, często trudno się z narratorem książki nie zgodzić. Bo to oczywiste, że w Trocinach nie mówi autor, lecz bohater – odpychający, zakompleksiony, małostkowy jak Adaś Miauczyński, a do tego wyjątkowo podły. Ale też, podobnie jak w przypadku Dnia świra, pod wieloma obserwacjami na temat Polski, świata i życia w ogólności można się podpisać rękami i nogami. W trakcie lektury nie zawsze wiedziałem, czy to jeszcze mówi narrator, czy już Varga. A może to już była projekcja moich własnych przemyśleń na temat tego bardzo niesympatycznego bohatera, takiego chłopca do bicia i opluwania teczki? Kilka razy złapałem się na takiej refleksji.
No bo jakże nie zgodzić się z bohaterem Trocin, gdy narzeka na polską kuchnię? Za każdym razem, gdy sąsiedzi zaczynają przyrządzać swoje obiady, spomiędzy kratek w mojej łazience wydobywa się ten okropny odór smażonej ryby, smażonych kotletów, podsmażanych ziemniaków, zasmażanej kapusty, odsmażanych pierogów, mącznej zasmażki, wszystko cuchnie smażeniną, mój dom jest jedną wielką smażalnią, cały ten kraj jest w ogóle jakąś jedną monstrualną smażalnią kotletów i ryb, wielką blaszaną budą, w której smaży się na starym tłuszczu wszystko, co wpadnie w ręce. Mam wrażenie, że Varga opisuje nie tylko mieszkanie w bloku, ale całe moje rodzinne, nadmorskie miasto w pełni sezonu.
Co to znaczy być „dorosłym mężczyzną”? Wykonywać najgłupsze fizyczne czynności, tachać dwudziestokilowy szary wór z czerwonymi bulwami, z których matka robiła potem barszcz, ćwikłę, marynowane buraczane talarki i buraczki zasmażane do kotletów mielonych (…) Cały tydzień wszyscy w rodzinie srali na czerwono. Bycie mężczyzną, to także umiejętność zaszlachtowania świni i naprawienia samochodu (gaźnik, pasek rozrządu i tym podobne rzeczy). A każdy pies na polskiej wsi wabi się Murzyn albo Cygan, w zależności od odcienia brunatności sierści.
Trudno odmówić słuszności refleksjom Vargi o Polsce B, a dla pisarza właśnie ta Polska jest esencją polskości. Każde z małych i średnich, zabitych dechami miasteczek próbuje lansować się jako „city of tourism” lub „city of opportunities”, co narrator komentuje wielce przenikliwie: zabawne, im bardziej zapyziałe miasto, z tym większą determinacją reklamuje swoje szanse, jest to rozpaczliwe i jakoś jednak wzruszające. Tu przypomina mi się konkurs dla młodzieży, której zadaniem było rozwinąć hasło brzmiące mniej więcej jak „Zachodniopomorskie – region przyszłości”. Szczerze mówiąc, to obrzydzane przez Vargę w Trocinach Mazowsze wygląda przy Ziemiach Odzyskanych jak Toskania Północy.
Trociny reprezentują modny ostatnio w Polsce gatunek – niby to powieść o polskiej rzeczywistości, ale przy okazji jest element kryminalny (obowiązkowy trup!). Mam wrażenie, że jest to jedna z najbardziej udanych pozycji na tej quasi-kryminalnej półeczce. Z pewnością Varga opisuje wnikliwiej polską rzeczywistość niż wszechobecny ostatnio Pilch. Może robi to mniej porywająco od Joanny Bator, ale to już stała cecha stylu pisarza – jest minimalistyczny, trochę trywialny, unika wciągających fabuł. A ja to lubię.
PS. W jakimś tekście sprzed lat dotyczącym debiutu Vargi (Chłopaki nie płaczą) moja promotorka pisała, że ma nadzieję, iż słuch o autorze tego gniota przepadnie na wieki. Stanowczo się z tym nie zgadzałem i cieszę się, że okazało się inaczej.
PPS. To dzięki Vardze i jego świetnej książce 45 pomysłów na powieść uwielbiam The Smiths. W całości. Nawet Strangeways, Here We Come.
Jerzy Pilch ma świetną passę. Pomilczał kilka lat, by wydać za jednym zamachem nowy tom zwierzeń i jedną ze swoich najlepszych powieści. W efekcie jest jedynym pisarzem z dwiema nominacjami do Nike jednocześnie, a czyta i komentuje go Polska cała. Przeważnie bardzo pochlebnie komentuje.
Ja zacznę jednak nieco inaczej. Nie lubię Pilcha. Nigdy go nie lubiłem. Zawsze uważałem, że jest przegadany, choć niewątpliwie bardzo utalentowany. Spis cudzołożnic, Pod Mocnym Aniołem czy też Miasto utrapienia – by wymienić tylko najlepsze książki pisarza – to najściślejszy kanon współczesnej polskiej literatury. Co jednak jest z Pilchem nie tak? Zawsze dbał o doskonałość zdania, choć nie zawsze były to zdania potrzebne. Niezwykła wrażliwość na melodię języka sprawia, że większość jego czytelników zazwyczaj mu to przegadania wybacza. A ja nie bardzo – nigdy nie lubiłem jego ględzenia o piłce nożnej, nigdy nie znajdowałem w tym nic interesującego. Wielu moich znajomych twierdzi, że Pilcha da się czytać nawet wtedy, gdy pisze o swojej miłości do futbolu. Ja te fragmenty opuszczam.
W Wielu demonach nie ma zbyt wiele o piłce (tylko kilka zdań na początku pierwszego rozdziału), jest za to sporo przydługich dialogów o niczym, rozpraw z dziedziny teologii ludowej, a także piętrowe wyliczenia narratora, które oczywiście zachwycają finezją, ale zazwyczaj są w powieści zupełnie zbędne. I powiedzmy sobie jasno – nie należę do tej grupy czytelników, która narzeka na to, że nie wiadomo, co się stało z córką pastora i że akcja jest jakaś mętna. Nie przeszkadza mi to. W końcu Pilch wyraźnie daje do zrozumienia, że Wiele demonów to nie kryminał, tylko powieść luterańsko-kryminalna, która z natury rzeczy musi być parodią (s. 319). Na tym polega właśnie dobra zabawa, prawda?
Jest też w powieści sporo literackiej gry na najwyższym poziomie, prowadzonej zarówno w obrębie wcześniejszej twórczości Pilcha, jak i poprzez odwołania do historii literatury. A pisarz robi to z ogromnym wdziękiem, nienachalnie, dając czytelnikowi czystą przyjemność z lektury. Jak przed laty, mamy tu trochę Mickiewicza (znowu Dziady), trochę Pilcha (Inne rozkosze), a trochę nowego kryminału (skojarzenia z zeszłoroczną laureatką Nike są jak najbardziej na miejscu). I bardzo dobrze.
Jest i niepowtarzalny, senno-nostalgiczny klimat, czyniący z Sigły jedną z najciekawszych małych ojczyzn w literaturze europejskiej. Mistrzowski język i genialny sposób kształtowania przestrzeni sprawia, że Pilch bije na głowę niejednego pogrobowca realizmu magicznego. To samo kreuje w kinie Jan Jakub Kolski. W moim odczuciu jest to mistrzostwo świata.
Czego zatem brakuje? Jak zwykle u Pilcha, forma tak mocno zawładnęła pisarzem, że zabrakło istotnej treści. A przy niemal 500-stronicowej powieści to już poważny mankament. Dlatego pisarzowi bliżej do Italo Calvino niż do Gombrowicza, choć wydaje się, że lepiej byłoby na odwrót. I dlatego uważam, że zeszłoroczna książka Joanny Bator jest bardziej warta uwagi. Mam wrażenie, że za dwa lata niczego poza nastrojem nie będę z powieści Pilcha pamiętał. Tak mam z Innymi rozkoszami – książką, która kiedyś wydawała mi się porywająca.
Pilch z jednej strony dyskredytuje religijne podziały i napuszony teologiczny język, a z drugiej poświęca katolicko-luterańskim sporom kilka dziesiątek długaśnych stronic. Niby stara się powiedzieć coś ważnego o ludziach żyjących na styku kultur, narodowości i wyznań, a przy tym zanudza kilometrowymi okresami retorycznymi unieważniającymi możliwość dyskursu. Rejestruje świat, który odchodzi w niepamięć, ale czasami niebezpiecznie zbliża się do estetyki Domu złego.
Na szczęście robi to z wdziękiem. Dlatego dobrze, że cała Polska czyta Pilcha. Lepiej nam z Pilchem, niż bez niego. Czy to wystarczy, by wygrać Nike? Autor najlepszej nominowanej książki nie zamierza nagrody przyjąć, więc postanowiłem uznać, że wszystko mi jedno.
Travesti Mircei Cărtărescu to jedna z najlepszych powieści wydanych przez Wydawnictwo Czarne w serii INNA EUROPA INNA LITERATURA – napisana gęstym, poetyckim stylem, poruszająca temat dziecięcych traum, a do tego odnosząca się do wielu żelaznych pozycji z kanonu europejskiej literatury. Już te argumenty wystarczą, by sięgnąć po doskonałą prozę rumuńskiego pisarza. Choć lektura do łatwych nie należy.
Według Cărtărescu doświadczenie inicjacyjne, jakim jest wyjazd dzieci na letni obóz, wiąże się z poczuciem żenady, wstydem i odrazą. „Obsesyjnie wygadywali różne sprośności i głupstwa, nawet nie dlatego, że byli seksualnymi maniakami, po prostu z nudy i niedojrzałości. To wychodziło im najlepiej. <<Twoja matka oddaje się za bułki>> – rzucał jeden drugiemu. <<A twoja za spinacze do prania>> – odpowiadał drugi i ciągnęli tak dopóty, dopóki któryś się nie zdenerwował i nie wszczął bójki. Czerwienieli nagle, trzęsąc się z wściekłości.” Obserwacje dotyczące zachowań dorastających chłopców szybko jednak przemieniają się w metafory godne twórców literatury frenetycznej, np. chętnie przywoływanego w kontekście „Travesti” Lautremonta. W ten sposób relacja z obozu letniego zamienia się w senny koszmar, nasycony obrazami wywołującymi nierzadko lęk i poczucie ohydy. Czasami są to barokowe obrazy wanitatywne, czasami halucynacje pełne pełzających robaków. I koszmarna wizja olbrzymiego pająka.
Konteksty literackie? Jest ich mnóstwo – najbardziej czytelne to: Pieśni Maldorora, Przemiana Kafki (którą czyta na obozie główny bohater), Piekło Dantego, Rilke. A do tego liczne reminiscencje z malarstwa, zwłaszcza barokowego. Pewnie w niezamierzony przez autora sposób przywołać też można Jak w zwierciadle Bergmana (choć w filmie szwedzkiego samotnika pająk symbolizował jednocześnie szaleństwo i Boga, a w rumuńskiej książce coś zgoła przeciwnego).
Jest też w tej mikropowieści mnóstwo odwołań do popkultury, choć zawsze w niekorzystnych kontekstach. I tak się właściwie zastanawiam, co Cărtărescu przeszkadza w Beatlesach i Led Zeppelin? Czy Rilke jako przeciwwaga do chłamu przez nich reprezentowanego (tak wynika z narracji) nie brzmi trochę fałszywie? Najwidoczniej rumuński poeta nie zna się na kulturze popularnej. A szkoda. Bo jako ścieżkę dźwiękową do „Travesti” proponowałbym Coila (koniecznie Scatology), Current 93 (Dogs Blood Rising, Maldoror is dead) i Swansów (wczesnych). Tymczasem bohaterowi nie udało się przeskoczyć tak niewinnej piosenki, jak The song remains the same.
P.S. Kolonijne zabawy, a przede wszystkim poranną gimnastykę, wspominam mniej więcej tak samo, jak Cărtărescu. Niech organizatorów kolonii letnich w Zakopanem (mniej więcej lato '96) piekło pochłonie!
P.P.S. Po książkę sięgnąłem zachęcony przez Literatkę kawy (http://literatkakawy.booklikes.com/post/885888/travesti). Dzięki!
Eduardo Mendoza jest całkiem niezłym pisarzem drugiej kategorii, a przede wszystkim wspaniałym humorystą. Dlatego jego historyjki o przygodach damskiego fryzjera cieszą się tak dużą popularnością — są leciutkie, przezabawne i do tego niegłupie. Podobnie jak świetne, kontynuujące najlepsze swiftowskie wzorce satyry, np. prześmieszny raport o ludzkości pisany rzekomo przez dowódcę statku kosmicznego (jego uwagi o stopniu skomplikowania takich popularnych na Ziemi czynności, jak prowadzenie samochodu — bezcenne!) albo przygody Pomponiusza Flatusa, pomagającego małemu Jezuskowi obronić tatę przed karą śmierci poprzez ukrzyżowanie. I właśnie dlatego Mendoza jest mistrzem literatury wakacyjnej, pociągowej, biwakowej etc. Trudno o lepszą zabawę.
I dlatego też nie rozumiem, dlaczego każda recenzja jakiejkolwiek „poważnej” książki Mendozy zaczyna się od zdania informującego, że pisarz nie jest wyłącznie humorystą, ale również doskonale sprawdza się jako twórca literatury wysokiej. Niestety, nie sprawdza się.
„Mauricio, czyli wybory” to książka z ogromnymi ambicjami. Wydaje się, że celem Mendozy było napisanie książki opisującej całe pokolenie Katalończyków, którzy weszli w dorosłość między śmiercią generała Franco a olimpiadą w Barcelonie. Czego brakuje? Dobrych historii, wyrazistych bohaterów, przenikliwych sądów. Jest za to dużo pustosłowia, postaci przemawiają sztucznym, papierowym językiem, a narracja przypomina styl brykowy. Przykład? Proszę bardzo:
„W Katalonii obecnie tradycja to tylko kamień u nogi. Trzymamy się kurczowo tekstyliów i formuły drobnego przemysłu, całkowicie przebrzmiałej. To, co tu produkujemy, inni wykonują równie dobrze i dziesięć razy szybciej, bez skarg i żądań. Są kraje, gdzie robotnicy pracują za miskę ryżu. Gdyby mieli czerwoną flagę, zrobiliby z niej prześcieradło. Jeśli chcemy przetrwać, musimy ewoluować. Wszystko się pozmieniało, na lepsze czy na gorsze. Dzięki komputerom i faksom pieniądz się umiędzynarodowił. Kapitał nie ma narodowości” (s. 300)
I tak dalej. W sumie — wrzucamy do blendera mądrości Paulo Coelho, „Przedwiośnie” i jakiś socjalistyczny produkcyjniak, miksujemy, wychodzi polityczno-społeczna powieść Mendozy. Główny bohater to trochę Hans Castorp (podobny nudziarz, tylko brakuje mu ciekawych nauczycieli, bo ksiądz-pijak to nie Naphta, a kolega-krezus w niczym nie przypomina Settembriniego), a trochę Cezary Baryka (młody chłopak dojrzewa razem z nowoczesną Katalonią, ale musi podjąć kilka trudnych decyzji, których de facto nie podejmuje). Tyle, że Mendozie równie daleko do geniuszu Tomasza Manna, jak do politycznej przenikliwości Żeromskiego. I powiedzmy sobie szczerze — przy książce katalońskiego humorysty nasze nudne „Przedwiośnie” wydaje się naprawdę pasjonujące. A na pewno pełne życia. Nawet jego najnudniejsza, trzecia część.
Lepiej zatem zabrać się za lżejsze, zabawniejsze książki Mendozy. Albo za „Miasto cudów”, czyli przeuroczą powieść, w której głównym bohaterem jest Barcelona —ukochane miasto pisarza. „Mauricia” natomiast można sobie śmiało odpuścić.
Czytanie prozy znakomitego węgierskiego pisarza, Attili Bartisa, jest jak słuchanie Swansów – jest ciężko, duszno, depresyjnie, a jednocześnie porywająco. W małej dawce – intensywne doznanie estetyczne, w dużej – nie do zniesienia, bo zbyt ciężko. "Spokój" Bartisa czytałem powoli, maksymalnie 30 stron na raz, więcej nie dawałem rady. Stąd też skojarzenie z Bernhardtem, bo lektura obu tych autorów wywołuje niemal fizyczny wstręt (recenzentom przychodziła na myśl też Jelinek). A jednak nie można rzucić tego w cholerę – za dobre jest.
Próbka? Proszę bardzo:
"Gdziebyłeśsynu?
Miałemcośdozałatwienia, mamo.
O tej porze wszyscy siedzą w domu z rodziną. Taki jest zwyczaj."
Albo:
"Potem po kilku dniach Eszter Fehér dostała wynik i okazało się, że guz w jej macicy jest łagodny i po jednej prostej operacji macica stanie się tak samo użyteczna jak u każdej dwudziestoośmioletniej kobiety: będzie zdatna do porodu albo aborcji, w zależności od charakteru związku."
I chyba nie muszę już objaśniać, na czym polega szczególny styl tego autora – precyzyjny jak cięcie skalpelem. A z drugiej strony można w "Spokoju" znaleźć mnóstwo fragmentów naprawdę zabawnych (zwięźle, dowcipnie zarysowane scenki rodzajowe z życia codziennego na Węgrzech), i – co chyba najważniejsze – ujmujących połączeniem skrótowości i liryzmu próbek prozy poetyckiej najlepszej próby. Jak chociażby fragment, w którym bohater po raz pierwszy spotyka Eszter, swoją mocno neurotyczną narzeczoną. Żadnych żółtych kwiatów, co się nikomu nie podobają, a jednak gdybym miał głosować na najbardziej zapadające w pamięć spotkanie bohaterów, "Spokój" znalazłby się w pierwszej trójce całej literatury powszechnej:
"Byłem już spóźniony, ale zatrzymałem się. Na początku przyglądałem się nie jej twarzy, ale dłoniom zaciśniętym na żelaznej poręczy. Na chwilę zapomniałem o liście Judit, o matce, o humanistce Anetcie, którą widziałem trzy razy i która już pewnie wyszła z sauny i czeka na mnie, zaledwie kilkaset metrów dalej, przed hotelem Gellért. Zapomniałem o teatralnych dekoracjach imitujących dziedzictwo Weérów i o łańcuchach zabezpieczających drzwi, o haniebnym grobie na Krerepesi, na którym już od lat nie chce rosnąć bluszcz, jakby posypali ziemię solą. Patrzyłem na tę kobietę w szarym płaszczu i zupełnie zapomniałem o aktorce Ivett Biró, która, z całą pewnością zainspirowana przez matkę, dopomogła mi w kryzysie wieku czternastu lat i po przedstawieniu Mewy zagrała taki orgazm w szatni wynajętej restauracji, jakby od dziesięciu lat nie widziała fiuta. Zapomniałem o artystce Mezei, która bardzo chciała, abym pomógł jej przejść kryzys wieku czterdziestu ośmiu lat, ale to nie udało się nawet Panu Bogu. (...)
- No, chodźmy – powiedziałem, kiedy już się napatrzyłem.
- Dobrze – odrzekła i spojrzała mi w oczy".
Z opublikowanych przed laty recenzji można wyczytać, że chodzi o skomplikowane relacje pomiędzy bohaterem i jego matką, siostrą, a także narzeczoną (to właśnie ta Eszter, na którą bohater tak długo patrzył na moście), a przy okazji mamy migawki z nieprzyjemnej (i dość podobnej do polskiej) historii powojennych Węgier. Ale po co to wszystko powtarzać? Nie lepiej cieszyć się stylem? A jest co docenić – Attila Bartis jest genialny także w opisywaniu scen erotycznych (na pohybel A. Pérez-Revertemu!), choć jego styl bywa też naprawdę odstręczający (jest tu np. okropna scena erotyczna z matką w roli głównej). Czasem liryczny, czasem wywołujący wstręt – jak Swansi.
PS. Nowa płyta Swansów, "To Be Kind", wyszła trzy dni temu, jest genialna. "Spokój" A. Bartisa w polskim przekładzie ukazał się 9 lat temu, więc zdążyliśmy o nim zapomnieć – zupełnie niesłusznie, bo też jest genialny.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki w powieści „Bornholm, Bornholm” spisał proste, trochę banalne, a trochę poruszające historie kilkorga postaci związanych w jakiś sposób z Bornholmem. Właściwie to mógłby być niemal gotowy scenariusz na typowo środkowoeuropejski film o zwyczajnych ludziach. Taki na trzy gwiazdki z pięciu i nagrodę za scenariusz w Gdyni, bo w Berlinie to już niekoniecznie. Czyta się to bezboleśnie, ale i bez większych emocji – tak samo, jak ogląda się nudne filmy europejskie.
Skojarzenia filmowe są nieprzypadkowe, bo w książce „Bornholm, Bornholm” można zauważyć modną ostatnimi laty w kinie konstrukcję – przenikających się, ułożonych naprzemiennie historii, które niespecjalnie się ze sobą kleją, bądź nie kleją się wcale. Tu mamy tylko dwie (stąd chyba powtórzenie w tytule książki) – znudzonego życiem rodzinnym nauczyciela biologii, który dostaje powołanie do wojska na początku II wojny światowej oraz dość przeciętnego człowieka opowiadającego swoje życie zmarłej matce, z którą łączyły go raczej chłodne stosunki. Żadna z tych historii nie porywa – nauczyciel biologii nie odgrywa w wojnie żadnej roli, spisuje tylko raporty o przyrodzie na Bornholmie i ekscytuje się cebulkami tamtejszych tulipanów. Drugi z bohaterów mówi o rzeczach ważnych (np. śmierci dziecka), ale narracja snuje się dość niemrawo (jak to bywa nad ciałem zmarłej osoby). Do tego dochodzą postaci drugoplanowe – sąsiedzi bohaterów, z którymi budują oni mniej lub bardziej zażyłe relacje. I to w zasadzie wszystko.
Co w tej książce dobrego? Historie są proste, ale przekonujące, prawdopodobnie zasłyszane przez autora na Bornholmie. Autentyzm jest tym, co wyróżnia książkę na tle licznych filmów i powieści o podobnym charakterze i zbliżonej formie. Ile filmów o poszatkowanej strukturze, nie przedstawiającej jednak ani jednej porządnej historii widzieliście w ciągu ostatnich kilkunastu lat? Na podstawie książki „Bornholm, Bornholm” na pewno można by nakręcić niezgorszy obraz z całkiem broniącą się fabułą. Gorzej jest z warstwą literacką książki – język jest przejrzysty, ale mało finezyjny, a kilka fragmentów książki niebezpiecznie ociera się o banał (bohater przekładający motyle do osobnej gablotki jako symbol rozpadu małżeństwa). W sumie – całkiem przyzwoita powieść rozkręcającego się autora, ale do pierwszej ligi ciągle daleko.
Łowca autografów to druga powieść Zadie Smith, wydana po olśniewającym jak śnieżnobiały uśmiech debiucie, a przed książką - jak na razie - najważniejszą, O pięknie. Czytana po raz drugi wydaje się nieco mniej interesująca od pozostałych (po raz pierwszy połknąłem Łowcę autografów sześć lat temu, zajęło mi to ze trzy popołudnia i miałem wrażenie, że to rzecz arcyprzyjemna i przezabawna). Historia Alexa-Li Tandema chyba mniej wciąga od perypetii bohaterów Białych zębów, a na pewno porusza w mniejszym stopniu niż postaci kobiet - żon wykładowców z fenomenalnej O pięknie. Poza tym Zadie Smith nie usunęła rusztowania, na którym książkę budowała, stąd kabała i zen w tytułach rozdziałów (o konieczności usuwania takich rusztowań pisała w jednym z esejów z tomu Jak zmieniałam zdanie). Co nie znaczy, że czytać nie warto. Przeciwnie! Nawet w drugiej, słabszej od debiutu powieści (jakże często ta sama zależność dotyczy płyt zespołów, które szybko odnoszą sławę, od Beatlesów po Arcade Fire) znajdziemy mnóstwo olśniewających bon motów, błyskotliwych refleksji o życiu w ponowoczesności (jak choćby te o lataniu samolotem) i popisów znakomitego poczucia humoru.
Próbka? Niech będzie mój ulubiony fragment o Polakach i hipsterach: Hipsterzy biegają w pochłaniających pot dresach marek modnych w latach siedemdziesiątych i w pochłaniających pot opaskach. Polacy podobnie, ale w innym stylu. (...) A w księgarni książka znanego pisarza Charlesa Bukowskiego stoi na półce naprzeciw stołu, na którym piętrzą się egzemplarze Biblii po polsku. (s. 297). Czyż nie piękne?
A tymczasem czekamy na nową książkę, która już niebawem...