Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
91 słów, 639 znaków – tyle liczy całe hasło w polskiej Wikipedii o tegorocznym laureacie Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, Patricku Modiano (bez bibliografii i przypisów). Trochę to nie w porządku, bo przecież od ogłoszenia decyzji komisji noblowskiej mija już kwartał, a hasło po angielsku jest trochę bardziej rozbudowane i można je śmiało przetłumaczyć, choć rozmiar tej notki też nie powala. Pani minister od francuskiej kultury Modiano nie czytała. Może już nadrobiła zaległości, bo miała na to trochę czasu w święta. Nie ma zatem powodu, by dziwić się, że w Polsce autor ten był niemal nieznany (pięć krótkich książek było przed laty wydanych przy różnych okazjach i kurzyło się w bibliotekach, ale wznowienia pojawiły się dopiero późną jesienią 2014). Co straciliśmy i czy trzeba te straty nadrabiać gorączkowo?
Powiedzmy sobie szczerze – no jasne, że mamy w lekturze dobrej współczesnej literatury mnóstwo zaległości i nie dotyczy to tylko książek Modiano. Wspaniale, że wreszcie można kupić po polsku całą Munro, pojawiają się dobrze przygotowane wznowienia oraz pierwsze przekłady Toni Morrison, Ismaila Kadarego, Philipa Rotha i innych klasyków współczesności. W ramach odrabiania lekcji nie można zatem nie zajrzeć do cudem na ojczyzny łono przywróconego Patricka Modiano. Po lekturze Zagubionej dzielnicy mam jednak wrażenie, że komisja noblowska doceniła go co najmniej o kilkanaście lat za późno.
Skąd takie wrażenie? Gdzieś w sieci przeczytałem, że Zagubiona dzielnica to taki ekstrakt stylu autora, bo znajdziemy w niej zarówno proustowskie przywracanie pamięci i ustalanie poprzez to działanie własnej tożsamości, jak i ograniczenia formy utrzymane w duchu grupy OuLiPo, wcześniej jakimś cudem przez kapitułę ze Sztokholmu przeoczonej. Książka od razu przypomniała mi poetykę filmów Nowej Fali – bohaterowie przemierzają Paryż w sposób chaotyczny, przypadkowy niemal, podobnie jak postaci z dzieł Godarda i Malle'a. Jak się później okazało, moje skojarzenie nie było bezpodstawne – ze zdawkowych informacji na polskiej Wikipedii wynika, że Modiano napisał scenariusz filmowy we współpracy z Louisem Mallem.
W Zagubionej dzielnicy punkt wyjścia jest trochę podobny do sytuacji w filmie Tam, gdzie rosną poziomki Bergmana – uznany twórca (u Modiano – autor poczytnych kryminałów) przybywa do dawno zapomnianego miejsca (tym razem jest to Paryż), a przy okazji odbywa podróż sentymentalną po zakamarkach własnej podświadomości. Rolę proustowskiej magdalenki pełni w Zagubionej dzielnicy podany bohaterowi przez recepcjonistę hotelu kartonik, na którym widnieje nazwisko uruchamiające lawinę wspomnień, podsycanych przez odwiedziny u dawno niewidzianej znajomej. Pojawiają się też wątki kryminalne i erotyczne, ale mocno wpisane w wielowarstwową strukturę fabularną, utkaną z przenikających się nieustannie wspomnień i kolejnych magdalenek (stary zeszyt, notki z gazet itp.) wywołujących z niepamięci coraz to nowe obrazy paryskiego dolce vita sprzed lat.
Czyta się to wszystko z niekłamaną przyjemnością. Tak samo, jak ogląda się po latach filmy francuskich i włoskich reżyserów nowofalowych, opierających często swoje obrazy na podobnych fabułach (np. Noc Antonioniego) i tworzonych za pomocą podobnych środków wyrazu (skrótowość, wystrzeganie się sentymentalizmu, matematyczna precyzja w strukturze formalnej).
Ale też po lekturze Modiano pozostaje pewien niedosyt. Nie wiem, jak pozostałe książki tegorocznego Noblisty, do których jeszcze nie miałem okazji zajrzeć, ale Zagubiona dzielnica wydaje mi się trochę anachroniczna. Czytałem ją w taki sam sposób, w jaki oglądałem filmy Malle'a i Antonioniego – z perspektywy historycznej, bez poczucia, że twórca mówi o czymś bardzo ważnym dla mnie, że dotyka mojego świata. Na pierwszych stronach Paryż wygląda jak w turystycznym folderze, dalej śledzimy bohaterów ukształtowanych przez rok 1968 i dokonaną wtedy rewolucję obyczajową, ale w moim odczuciu wygląda to tak, jakby oglądać Ostatnie tango w Paryżu i przespać większość scen erotycznych, w międzyczasie przypominając sobie jakiś kryminał, Obsługiwałem angielskiego króla (trochę podobny główny bohater i jego historia) oraz wyjątki z Prousta.
Mam nadzieję, że jestem niesprawiedliwy i że w innych książkach Modiano znajdę dla siebie coś więcej. Zwłaszcza, że teraz kupić je można w każdym kiosku na dworcu kolejowym (sprawdziłem to przed świętami). Szkoda, że te króciutkie książeczki pojawiły się na naszych półkach bez wstępów i tekstów krytycznych, które byłyby bardzo przydatne jako wprowadzenie do lektury Modiano. Szkoda też, że wznowienie Zagubionej dzielnicy niczym nie różni się od wydania z 1993 roku poza gorszym papierem i brzydszą okładką. Ja akurat wypożyczyłem książkę z biblioteki, bo ktoś ją roztropnie przeniósł z półki „literatura francuska” do nowości. Sprytnie, naprawdę sprytnie.
www.facebook.com/literaturasaute
Największe traumy wiążą się z tym, o czym się nie mówi głośno. Para przyłapana na gorącym uczynku w krzakach i wydrwiona przez pijaczków w Pierwszym kroku w chmurach – pamiętacie smutek po przeczytaniu tego opowiadania Hłaski? Podobny poziom natężenia emocji znajdziecie w każdym z kilku rozdziałów Najbardziej niebieskiego oka Toni Morrison (o innych książkach czarnoskórej Noblistki piszę m.in. tutaj). Jest też podobna scena, ale znacznie bardziej drastyczna – podglądacze są biali, a para czarna, podglądacze mają ze sobą broń, a para musi dokończyć, co zaczęła, wśród drwin i wyzwisk. Ale później trzeba to wyprzeć, bo są rzeczy, o których się po prostu głośno nie mówi.
Tak samo, jak nie mówi się o nieustających aktach przemocy domowej, pedofilskich skłonnościach czy biciu dzieci z byle powodu. Toni Morrison opowiada o tych traumach jako o przyczynie nieszczęść swoich bohaterów, wywodzących się z czarnoskórej amerykańskiej biedoty zamieszkującej prowincjonalne miasteczka. Ale jest daleka od moralizowania i wytaczania oskarżeń – raczej pochyla się nad nieszczęściem i szuka jego źródeł.
Poruszająca jest symbolika dziecięcego marzenia, które zasygnalizowane zostało w tytule książki. Skrzywdzona przez ojca (zgwałcona) i prześladowana przez otoczenie (dorosłych i koleżanki ze szkoły) Pecola marzy o tym, by mieć niebieskie oczy. Marzenie jest absurdalne, bo jest czarnoskórą dziewczynką. Niebieskie oczy są dla niej ucieleśnieniem piękna, symbolicznie ukazanego poprzez kubeczek z Shirley Temple, z którego Pecola pije mleko. I to absurdalne marzenie, w połączeniu ze spotykającymi ją nieszczęściami, doprowadza Pecolę do szaleństwa.
W jakiś sposób przypomina to scenę z Białych zębów Zadie Smith, w której bohaterka prostuje sobie kręcone włosy. Rówieśniczki Toni Morrison w czasach, w których autorka debiutowała, określały swoją tożsamość poprzez wchodzące dopiero do mody afro. I był to bunt pokoleniowy. Bohaterki Zadie Smith – mieszkające zresztą zazwyczaj w kosmopolitycznym Londynie, a nie w zabitych dechami dziurach na amerykańskiej prowincji – już mogły wybierać, natomiast postaci Toni Morrison, żyjące na prowincji na całe dziesiątki lat przed Martinem Lutherem Kingiem i płytami Milesa Davisa, skazane są wyłącznie na bolesne marzenia.
Toni Morrison opowiada o tym w sposób wyjątkowo poruszający. Jest w jej pisarstwie coś z surowości Faulknera, ale jest też niespotykana zazwyczaj w literaturze amerykańskiej wrażliwość, która nie pozwala jednoznacznie potępiać nawet najbardziej podłych spośród bohaterów. W szaleńczym liście zaadresowanym do Boga, a pisanym przez oszusta i pedofila, autentyczny bunt i bezsilność, którą wyraził Mickiewicz w Wielkiej Improwizacji mieszają się z obrzydliwym samousprawiedliwieniem patologicznego zboczeńca. Toni Morrison ukazuje ohydę jego postępowania, ale dostrzega też tkwiące w nim cierpienie.
Uderzający jest też obraz duchowości bohaterów Morrison. Mieszają się w nim różne pierwiastki – amerykański purytanizm, chrześcijańskie miłosierdzie (najczęściej opacznie rozumiane) i pociąg do magicznych rytuałów. Dziewczynki chcą, żeby dziecko Pecoli przeżyło, więc w tej intencji wysiewają ziarna, które miały sprzedać, by zarobić na rower. Nagietki nie wschodzą. Cudotwórca-szarlatan współczuje Pecoli, więc powstrzymuje się od dotykania dziewczynki i pisze list do Boga, w którym żąda dla niej niebieskich oczu, ale w ofierze składa psa, którego każe Pecoli własnoręcznie otruć. I tak życie bohaterów przypomina szekspirowską opowieść idioty, pełną wściekłości i wrzasku, jak w książce Faulknera.
PS. Autorka pocięła swoją historię na kawałeczki i je pomieszała, każąc czytelnikowi samodzielnie rekonstruować całą historię. Po latach napisała przedmowę do książki, w której tłumaczyła, że nie była to dobra decyzja, bo powieść wprawdzie nie pozostawia czytelników obojętnymi, ale rzadko wzrusza. Mam wrażenie, że powieść wzrusza wystarczająco, a Morrison skrytykowała tendencję, która dziś jest wszechobecna, w moim odczuciu nawet nadużywana. To ciekawe, że pisarka, która jako jedna z pierwszych poszatkowała prostą historię (nie mówimy o awangardowych działaniach pisarzy rewolucjonizujących literaturę ani o formalnych eksperymentach Faulknera, ale o prostych historiach niepotrzebnie krojonych na kawałki), po czasie uznała ten zabieg za błąd, chociaż jej historia – powiedzmy sobie szczerze – wcale na tym nie ucierpiała. Polecałbym tę autorefleksję mniej wybitnym pisarzom, a zwłaszcza twórcom scenariuszy filmowych, bo w kinie ta maniera stała się ostatnio szczególnie nieznośna.
www.facebook.com/literaturasaute
Tajemniczy morderca odcina młodej dziewczynie głowę kosą, na polu kukurydzy, w samo południe, na obrzeżach miasteczka Bułkowice. Ludzie gadają, że to robota Południcy, słowiańskiej wiedźmy karzącej ludzi za to, że w południe pracują zamiast po bożemu jeść obiad. Każdy coś wie, każdy coś przeczuwa, ale ludziska nabierają wody w usta, bo się boją. Policja jak zwykle jakaś niemrawa, a do tego wszystkiego kręci się wśród podejrzanych ekipa z telewizji. Bierze was to? Bo mnie bierze.
Debiutancki kryminał Grzegorzewskiej, która ostatnio podniosła poziom tego gatunku w Polsce o kilka leveli, skonstruowany jest według klasycznej zasady – jest trup, jest morderca, który zabija dalej, toczy się śledztwo, będzie niewesoło. Zaaranżowana zbrodnia w polu kukurydzy przypomina trochę makabryczne wydarzenia, jakie wyjaśniać musiał Kurt Wallander, a Julii Dobrowolskiej w dedukcji pomaga znajomość książek Agaty Christie. Są zatem ukłony w stronę klasyki gatunku, jeszcze nie ma językowej wirtuozerii, jaką Grzegorzewska operuje w Betonowym pałacu, nie pojawia się jeszcze ani Profesor, ani Edziu. Ale Dobrowolską już da się lubić. Jest po chandlerowsku sarkastyczna, rozsadza patriarchalne struktury dochodzeniówki, skutecznie irytując wszystkich wokół, a do tego ma swoje sekrety – w Żniwiarzu jeszcze nie zdradza, skąd ma bliznę na twarzy.
Może szkoda, że akcja toczy się w Bułkowicach (podobno taka miejscowość istnieje, ale mnie się wydaje, że to po prostu taka Barania Głowa) zamiast w Krakowie, nie ma jeszcze tej przerażającej konstrukcji Osiedla, znanej z ostatniej książki Grzegorzewskiej. Widać też, że autorka dopiero się rozkręcała, ćwiczyła styl i formę. Ale i tak czyta się Żniwiarza z perwersyjną przyjemnością. Całość wieńczy wyjątkowo kiczowata, a przez to wspaniała okładka, przywołująca wspomnienie najgorszych produkcji literackich z przełomu ejtis/najntis. Miód malina.
Gdzie leżą Bułkowice? Mam wrażenie, że można je znaleźć wszędzie, jak Polska długa i szeroka. Wpiszcie sobie w Google Maps nazwę jakiegokolwiek małego miasteczka, mogą być Barwice, Chojnice, Karlino albo Pisz, nie zaszkodzi też coś z trochę większych, ale wciąż zapadłych miast, jakiejś Legnicy albo robotniczej części Łodzi. Przełączcie się na Street View i szukajcie baru „Ratuszowa”, brzydkiego hotelu albo cukierni „Smakołyk”. Znajdziecie na pewno. Ciekawe, jakie historie kryje miejscowy komisariat policji.
I dlatego lubię polskie kryminały. Potrafię je sobie nanieść na własne wyobrażenia topograficzne i obserwacje społeczne, umiem sobie skonkretyzować tych wszystkich Mirków, Januszów i Robercików. Przyznam otwarcie, że znacznie bardziej mnie to interesuje niż czytanie o rozterkach szwedzkiego malarza, który przez całe życie malował dwa typy obrazów z głuszcami. Lubię w serii o Wallanderze i w innych skandynawskich kryminałach to, że są pełne obserwacji społecznych, ale wolę te, które traktują o moim własnym podwórku.
A to przecież dopiero początek serii z Julią Dobrowolską. Później będzie jeszcze lepiej.
www.facebook.com/literaturasaute
Jakieś dziesięć lat temu, gdy Dorota Masłowska była świeżo po debiucie, słuchanie Behemota już było obciachowe (bo zawsze było), ale jeszcze nie wiązało się z wyborem jakiejkolwiek opcji politycznej, a niesłuchanie Behemota nie oznaczało bojkotowania Empiku, który chętniej bojkotowany był za monopolistyczne zapędy. Już wtedy natknięcie się na fanów Nergala mogło wywołać szok – same wiedźmy i uczniowie Czarnoksiężnika. Wciąż w pamięci mi tkwi następujący obrazek: z pociągu wysiada kilkadziesiąt osób różnej, ale bliżej nieokreślonej płci, a wszyscy na czarno, w ciuszkach dwuznacznych. To wspomnienie powróciło do mnie z dwóch przyczyn. Po pierwsze – słuchanie Behemota zyskało ostatnio niespodziewanie zabawne konotacje (niezależnie zupełnie od treści implikowanych w muzyce), a po drugie – główna bohaterka książeczki dla dzieci i dorosłych Jak zostałam wiedźmą mocno przypomina mi miłośników Nergala sprzed lat. Niby część tej siły, co wiecznie zła pragnie, a jednak czyni dobro. I to jeszcze w śmiesznym stroju.
Jak zostać wiedźmą i zachować klasę? Nie trzeba słuchać black metalu, można to zrobić w lepszym stylu. Można napisać debiutancką książkę w klasie maturalnej, a w dodatku wykorzystać język swoich ziomali z osiedla. Później poprawić to hiphopowym słowotokiem w książce numer dwa, zamilknąć na trochę, wysmażyć zabawne i społecznie zaangażowane sztuki teatralne, nagrać przegiętą płytę w karykaturalnej konwencji (zwłaszcza, że się niewyraźnie mówi) a równolegle wydać książkę dla dzieci. A wszędzie mówić o tym samym – bezmyślnej konsumpcji, głupocie ludzi czerpiących całą swoją wiedzę z telewizji i gazetek reklamowych z supermarketów, rytmie życia wyznaczanym przez promocje.
Ktoś może powiedzieć, że to za mało, by zostać „najciekawszą polską autorką młodego pokolenia”. Że drwiny ze zbierania naklejek w Żabce, języka gazetek z Kauflandu i tygodni tematycznych w Lidlu (każdy człon wyliczenia pochodzi z innego utworu Masłowskiej) niewiele mówią o świecie, że to nic ważnego, że to trywialne. Ale okazuje się, że to nieprawda.
Co stanowi o genialności Masłowskiej? Odwaga w wykorzystywaniu najgorszych klisz językowych, które autorka gromadzi i parodiuje od lat w każdym z tekstów, od debiutanckiej Wojny polsko-ruskiej po płytę wydaną jako Mister D.? Konsekwencja w pławieniu się w popkulturowej brei? A może umiejętność znalezienia się gdzieś na pograniczu, pomiędzy inteligencją i dresiarstwem, między językiem Ballad i romansów i słabym hiphopem?
Mam wrażenie, że Masłowska zdaje sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego sepleni w ekranizacji własnego debiutu, ubiera się w strój dresiary i wydaje płytę-żart, a do teledysku zaprasza Anję Rubik, pisze wierszem książkę dla dzieci i dorosłych, z którą nie wiadomo co zrobić (książka ani dla dzieci, ani dla dorosłych, choć w zasadzie to i dla jednych, i drugich), w której często przełamuje rytm, a oryginalne zderzenia brzmień i znaczeń słów (za przykład niech posłuży rym: pod dom – iPhone) współistnieją obok rymów częstochowskich. Podobnie jest w piosence o pieczeniu chleba, gdzie żarty z promocjach w Żabce sąsiadują z parodią metafizyki dla gimnazjalistów.
A o co chodzi w bajce dla dzieci i dorosłych opowiadającej jak Masłowska została wiedźmą? W zasadzie o to samo, co zwykle – o to, że lepiej mieć piękne marzenia niż pełne konto. Że w supermarkecie też możemy tropić Tajemnicę Istnienia, chociaż Witkacy ją z tych obszarów ludzkiej działalności wykluczył, tyle że bardzo rzadko efekt naszych poszukiwań będzie satysfakcjonujący. I że język komunikatów, które nas otaczają, jest zabawny, o ile zaczniemy go traktować poważnie, a nie jak coś przezroczystego.
Można to opowiedzieć tak: pewna wiedźma nie zjadła już od dwóch lat żadnego dziecka, dlatego bardzo cieszyła się na zupę z dziewczynki, która jednak okazała się zbyt grzeczna, zatem trzeba było tę wkładkę mięsną zrównoważyć poprzez dodanie do posiłku niegrzecznego chłopca, który szeleści chipsami na spektaklu teatralnym, wysyłając przy tym esemesy.
Ale można też inaczej: pisarka bezlitośnie drwi z otaczającej nas rzeczywistości, ale robi to z takim wdziękiem i używa przy tym tak dopracowanego języka (miks stylu bajek dla dzieci, ballad Mickiewicza i starej, dobrej Masłowskiej), że bawi tym zarówno dzieci, jak i dorosłych, a całość jest perfekcyjnie zilustrowana poprzez rysunki Marianny Sztymy. Bardziej prawdziwie i bez spojlerowania.
Jak zatem zostać wiedźmą? Najlepiej w kolejce w Lidlu, podczas tygodnia z Halloween (tutaj sparodiowanego jako HALLOŁIKS), kiedy pośród dyń i innego tałatajstwa sprzedawany jest specjalny BACHOROŁAP do łapania dzieci na zupę. Pamiętajcie tylko, żeby nie kupować niczego, co nie jest w promocji.
www.facebook.com/literaturasaute
Mniej więcej raz na miesiąc mam ochotę rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Nowej Zelandii. Zaraziła mnie tym pomysłem przed laty dziewczyna, z którą się szczęśliwie ożeniłem, więc marzenia snujemy sobie od czasu do czasu razem – a, niech to wszystko szlag trafi, na pewno czekają na nas w Nowej Zelandii. W mojej wyobraźni jest to taka baśniowa kraina, w której jest dość ciepło, ale są malownicze góry z białymi szczytami, w strumykach płynie krystalicznie czysta woda, a rzekami pływają ludzie przebrani za hobbitów, bo właśnie kręcą kolejną ekranizację jakiejś książki Tolkiena. W dodatku nie ma tam jadowitych zwierząt, które uprzykrzają życie mieszkańcom sąsiedniej Australii. Tam musi być pięknie.
Wszystko, co lśni Eleanor Catton to książka podejmująca próbę odnalezienia i sformułowania mitów założycielskich Nowej Zelandii. Autorka dokonuje tego wyłącznie poprzez misternie skonstruowaną fabułę – nie ma żadnych dygresji, żadnych dłuższych opisów ani refleksji społeczno-historycznych. Jest za to zapierająca dech w piersiach skomplikowana siatka intryg, relacji międzyludzkich, namiętności. Celowo używam wzniosłych słów. Wszystko, co lśni to książka inspirowana wielkimi narracjami XIX-wiecznymi – Dickensem, Tołstojem, powieściami łotrzykowskimi i podróżniczo-przygodowymi – w przypadku których słowo „namiętności” jest jak najbardziej na miejscu.
Powieść Eleanor Catton stanowi przy okazji idealny przykład powieści postmodernistycznej. A właściwie postpostmodernistycznej, bo nie kierującej uwagi czytelnika na konstrukcję ani intertekstualne odniesienia (szczęśliwie brakuje jej autoreferencyjności), ale na samą historię. Eksperyment formalny jest tu po prostu czymś zupełnie naturalnym i nie powinien nikogo dziwić. Nie zachwycamy się tym, że autorka wspaniale poszatkowała fabułę na mniejsze kawałki (wciąż próbują tym rzekomo świeżym sposobem przykuwać uwagę widzów autorzy średnich filmów z nurtu kina autorskiego), tylko współczujemy skrzywdzonej bohaterce i źle życzymy podłym oszustom. Tak samo, jak robili to przed 150 laty czytelnicy Tajemnic Paryża i Nędzników. Dlatego właśnie równie dobrze można uznać autorkę za spadkobierczynię autora Bakunowego faktora (konstrukcja książki, stylizowane na dziewiętnastowieczne streszczenia rozdziałów na początku każdego z nich, pociąg do trawestacji), jak i Wiktora Hugo.
Rzecz jasna, dziś nie da się całkowicie wrócić do idei dziewiętnastowiecznej powieści, której autorzy wierzyli w to, że potrafią całościowo objaśnić opisywany świat. I że w ogóle da się świat rozpoznać i opisać. Pisarka XXI-wieczna już w to nie wierzy i dlatego w konstrukcję fabularną wplata np. rozterki Chińczyka, który zna tę część prawdy, której nie znają inni, ale nie umie jej wytłumaczyć, bo nie zna dobrze angielskiego. I na tym niedopowiedzeniu opiera znaczną część intrygi.
Z niedokończonych, niekompletnych, przekłamywanych przez kolejnych bohaterów historii autorka snuje opowieść o początkach Nowej Zelandii. Jak się okazuje, jest to kraj zakładany głównie przez oszustów, złodziei, morderców, prostytutki, nieuczciwych polityków i – rzecz jasna – poszukiwaczy złota, czyli uciekinierów z dawnego świata, pośród których każdy skrywa jakąś tajemnicę. Przeważnie nieprzyjemną.
Co z Maorysami? Ten wątek również się pojawia – rdzennego mieszkańca wysp nikt nie rozumie. Dlaczego Te Rau Tauwhare całe swoje życie poświęca na poszukiwanie zielonych kamieni zamiast złota? Jakie sakralne znaczenie ma dla Maorysa ten kamień? Tego się nie dowiemy, bo pozostałych bohaterów nic a nic to nie obchodzi. Poza Crosbiem Wellsem, ale od niego niczego już nie usłyszymy, po poznajemy go jako trupa.
Po lekturze Wszystko, co lśni Nowa Zelandia już nie wydaje mi się krajem rajskich wysp, szemrzących strumyków i hobbitów, tylko czymś w rodzaju bardziej zacofanych stanów USA – tych, w których żyją praprawnuki poszukiwaczy złota, religijnych fanatyków i barmanów obsługujących speluny z drewnianymi wahadłowymi drzwiami. Tacy, którzy wciąż wyglądają na domokrążców sprzedających Biblię, jak sto lat temu (świadomie nawiązuje do takiego wizerunku Nick Cave w swoim purytańskim garniaku z przyciasnymi spodniami).
Ale i tak wciąż mam nadzieję, że uda nam się rzucić wszystko i wyjechać do tej Nowej Zelandii. W końcu dziwaków i szaleńców nie brakuje nigdzie, a pod naszą częścią nieba też dzielimy przestrzeń z ludźmi o korzeniach, których wolelibyśmy nie zgłębiać.
PS. O wpływie gwiazd i planet na losy bohaterów celowo nie piszę nic, bo się na tym nie znam, ale zdradzę tylko, że zabawa w śledzenie horoskopów, do jakiej Eleanor Catton zaprasza czytelnika, jest przednia. Autorka w wywiadzie przyznała, że folder założony w komputerze tylko po to, by planować warstwę książki opartą na horoskopie, był najcięższy. Opłacało się.
www.facebook.com/literaturasaute
Jack Kerouac to pisarz-legenda, a oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że nie wypada nie znać choćby tytułu jego najsłynniejszej powieści, ale i tak nikt jej nie doczytuje do końca. Nie wspominając już o tych książkach, które nie doczekały się statusu kultowego, bo za ich lekturę po prostu nikt się z własnej, nieprzymuszonej woli nie bierze. Chyba, że musi jakąś pracę roczną napisać albo tekst do czasopisma zredagować. Z drugiej strony – sięgnięcie do jednej z licznych w literaturze współczesnej legendarnych, ale całkowicie zapomnianych książek za każdym razem gwarantuje ciekawe odkrycia, więc czasami warto zdmuchnąć z nich kurz.
Czołowy przedstawiciel beat generation jest idealnym przykładem na potwierdzenie tej reguły. No bądźmy poważni – W drodze to może i książka kanoniczna, legendarna, szeroko komentowana, tu i ówdzie cytowana, ale (niestety) śmiertelnie nudna. Można z niej czerpać przyjemność na wiele sposobów – dla dorastającej młodzieży może to być zetknięcie z tekstem wprowadzającym w świat buntu, jak w przypadku Buszującego w zbożu, wyrobieni czytelnicy nie mogą nie docenić frazy, dla której do książki warto wracać. Nie zmienia to faktu, że więcej niż 40 stron za jednym podejściem to dawka grożąca katatonią. Filmu z Kirsten Steward natomiast nie mogę polecić nikomu – Kerouac odarty z wielopoziomowej, nie zawsze logicznej składni ma tyle wdzięku, co streszczenie Dostojewskiego.
Podziemni to mikropowieść, która ukazała się w 1958 roku, zaraz po W drodze i Włóczęgach Dharmy, w najlepszym okresie twórczości Kerouaca. Skryta w cieniu legendarnej powieści W drodze, pozbawiona otoczki skandalu, zawiera wszystko, co w kultowej poprzedniczce najlepsze – chaotyczne, gorączkowo wypluwane przez narratora zdania przypominające trochę składnię poematów Rimbauda, składające się na historię miłości i zdrady, przyjaźni i obojętności, wyraz wstrętu do życia i zachłyśnięcia się nim jednocześnie. Próbka stylu z uwertury do powieści-poematu: Kiedy byłem młody i o wiele lepiej orientowałem się w świecie, potrafiłem mówić o wszystkim z nerwową inteligencją, jasno i bez literackich wstępów; inaczej: to jest historia nieśmiałego faceta, a zarazem megalomana, no nie, oczywiście żadne wygłupy tu nie wystarczą – po prostu zacznę od początku i zaczekam, aż prawda sama wypłynie, tak właśnie zrobię. Bez stylu Kerouaca i Ginsberga nie byłoby ani Kompleksu Portnoy'a, ani Gry w klasy, ani songów Boba Dylana.
Co nie zmienia faktu, że odkurzaniu Kerouaca towarzyszą emocje bliższe radości historyka literatury, znajdującego ciekawy kontekst do fragmentu Tyrmanda, niż autentyczna przyjemność tekstu. Bo historie przez niego opowiadane są zupełnie nieciekawe (zwłaszcza w mikropowieści Pic, dodanej do wznowienia Podziemnych – niby włóczęga po Ameryce ze Wschodu na Zachód, ale jakoś zupełnie nic się po drodze nie dzieje). Psychologiczne pogłębienie postaci występuje zaledwie sporadycznie, a banałów wplecionych w wielopiętrowe konstrukcje składniowe znajdujemy mnóstwo (nie pokazał się jeszcze nawet kawałeczek mojego bólu – ani cierpienia – Aniołowie, wytrzymajcie ze mną), co jakoś przeszkadza w czerpaniu z czytania przyjemności.
Z drugiej strony znajdziemy tu zdania urzekające, poruszające, liryczne niemal – jak fragment, w którym bohater szczegółowo analizuje każdy, nawet najbardziej paranoiczny kontekst listu Mardou, zapowiadający najlepsze partie Gry w klasy Cortazara. Analogie do słynnej powieści pojawiają się raz po raz, choćby w ustępach poświęconych jazzowi. Oliveira i Maga słuchali go głównie z płyt, bohaterowie Kerouaca częściej słuchają bopu na żywo, w zapadłych dziurach i legendarnych jazzowych klubach, a Charlie Parker podczas koncertu gapi się na Mardou. Dla tych fragmentów warto przedzierać się przez bełkot powieści Kerouaca.
Dodany do wznowienia Podziemnych tekst Pic to rzecz dużo słabsza, w zasadzie jest to zaledwie wprawka stylistyczna, trochę próba naśladowania Faulknera, a po trosze kolejne podejście literatury amerykańskiej do oddania narracji czarnoskóremu bohaterowi. Tym razem narratorem jest dziesięcioletni chłopiec, który z charakterystyczną dla niewykształconego dzieciaka z prowincji naiwnością opowiada o Nowym Jorku i reszcie Stanów Zjednoczonych. Kerouac eksperymentuje, a czytelnik umiera z nudów. Lepiej sięgnąć po Faulknera.
Bardzo dobrze, że W.A.B. i Wydawnictwo Literackie wznawiają klasykę literatury dwudziestowiecznej – Kerouaca, Pynchona, Calvino i innych. Mamy zachętę do sięgnięcia do zakurzonych, niesłusznie zapomnianych perełek współczesnej literatury. Niedobrze, że klasyczne książki wychodzą w nowych okładkach, ale bez słowa wstępu bądź tekstu krytycznego na końcu książki. Czy nie lepiej czytałoby się Podziemnych po historycznoliterackim wprowadzeniu? To samo zastrzeżenie dotyczy wznowionego jakiś czas temu arcydzielnego 49 idzie pod młotek Pynchona. Chociaż marne przypisy by się przydały.
Cale szczęście, że fragmenty koncertów legend bopu możemy sobie sami wyszperać na YouTube, bo na dołączanie do książek (nietanich zresztą) extrasów w najbliższym czasie nie ma co liczyć.
Plotki są wykorzystywane przez pisarzy jako materiał na fabułę od zawsze. Plotkarskie były wielkie powieści realistyczne Prusa, Dickensa i Balzaka, plotkarskie były poematy romantyków, nawet Dziady Mickiewicza nie były wolne od prywatnych uszczypliwości (postać Maryli, Jankowski jako zdrajca w celi Konrada, Doktor). Największą plotką w historii literatury polskiej było Wesele, nawet najbardziej znany tekst komentujący okoliczności powstania dramatu nosił tytuł Plotka o „Weselu”. Plotkarskie były też niektóre przełomowe teksty literatury najnowszej, choćby Lubiewo – wciąż najlepsza powieść Witkowskiego. Plotkuje o swoich znajomych Świetlicki w wierszach (ci wszyscy koledzy, co chcą, żeby się w knajpie dosiąść, te wszystkie kobiety, którym trzeba wstawić wodę w czajniku, ten Jan Polkowski z podręcznika), plotkuje Karpowicz w książce, która narobiła tego roku najwięcej szumu w polskim świecie literackim. Widać lubimy plotki.
I nie ma w tym nic złego. Popularność ości Karpowicza jest w pełni zasłużona, bo to świetna literatura. Iskrząca się od celnych dowcipów, humoru językowego, trafnych obserwacji polskiego społeczeństwa, celnych point – jak Dzień świra, felietony Pilcha, kryminały Świetlickiego i Grzegorzewskiej. W ościach znajdujemy całe akapity jakby wprost przygotowane do przeniesienia na ekran, w najgorszym wypadku jako memy na Facebooka. Mała próbka: Ojciec nigdy chyba nie powiedział swoim córkom nic miłego, nawet gdy zbierało mu się na czułości, przemawiał na przykład tak: „Tata potrzyma córkę w ramionach. Chodź do taty. Nie, nie ta gruba, niech przyjdzie ta brzydka”. I smutne to, i zabawne, a na pewno bardzo dobrze opisujące polską duszę.
Przyczepić można się właściwie tylko do jednego. Karpowicz trochę wyczerpał już formułę wymyśloną w Niehalo, Cudzie i Gestach, a doprowadzoną do perfekcji w Balladynach i romansach. Mam wrażenie, że te wszystkie opowiadane przez pisarza historie zwykłych ludzi, odnajdujących w zaskakujący sposób swoją prawdziwą tożsamość (a to homoseksualizm, a to upodobanie do damskich ciuszków u poważnego ojca rodziny, Wietnamczyka w dodatku), już w którejś książce Karpowicza przeczytałem. I że w końcu musi mu zabraknąć pomysłów na nowych bohaterów, gdy plotki o prawdziwych lub wyimaginowanych znajomych zaczną być kalkami swoich poprzedniczek. Poza tym sądzę, że tym razem zabrakło tej szczypty pieprzu, jakiej dodawał w Balladynach i romansach genialny koncept z bogami greckimi, egipskimi i jednym chrześcijańskim. Dlatego od najnowszych plotek Karpowicza wolę te z poprzedniej książki.
Mam też wrażenie, że ościom mocno zaszkodziła afera Dunin-Karpowicz. Dlaczego? Przed historią z nieoddanymi pieniędzmi i roztrząsaniem, kto kogo molestował, a kto ma za ciasną wersalkę dla gości, ości Karpowicza były gorzko-zabawną, świetną powieścią o relacjach międzyludzkich. Można było łatwo zlokalizować obecność Kingi Dunin na kartach książki, ale w granicach przyjętych przez historyków literatury za przyzwoite. Teraz Dunin i Karpowicz stali się bohaterami tabloidów, Facebook jest pełen mniej lub bardziej niewybrednych żartów na ich temat, a pisarz stał się bohaterem rozbuchanej, zupełnie zresztą niepotrzebnej plotki. Którą sam rozgłosił. Niejednokrotnie miałem wrażenie, że autor przemienił się w jednego z bohaterów ości, w dodatku nieszczególnie udanego. Wolałem myśleć, że Karpowicz jest unikającym ludzi samotnikiem mieszkającym gdzieś na końcu świata bez wody i prądu (tak wynikało z jednego z felietonów), niż gwiazdą złych internetów.
Jak to wpływa na odbiór ości? Moim zdaniem znacząco. Plotki z ości stają się trochę mniej zabawne, trochę zbyt bliskie konwencji polskich seriali i facebookowego gadania o niczym. A pisarzowi zostają do wyboru dwie drogi – albo bohaterem kolejnej plotkarskiej książki uczyni samego siebie, albo pójdzie w stronę bardziej wysublimowanej literatury, której kierunek może wyznaczać Sońka. Mam nadzieję, że wybierze to drugie. Chyba, że jeszcze nas czymś zaskoczy.
Maciej Stuhr w blurbie do ości parafrazuje stare przysłowie: ość w dom, humor w dom. Ja wykorzystam inne – mam nadzieję, że tegoroczny skandalik i upodobanie do plotkarstwa nie staną pisarzowi ością w gardle. Byłoby naprawdę szkoda, bo Karpowicz jest w stanie pisać książki tworzące współczesny kanon. Myślę, że Balladyny i romanse, Sońka oraz ości już się w tym kanonie znajdują. Ale mam też wrażenie, że stać go na jeszcze więcej, a plotka towarzyska wcale nie jest tym, co w jego książkach najlepsze.
Wszystko wskazywało na to, że żadna z tegorocznych nagród literackich nie przyniesie polskim czytelnikom radości. Nobla nie dostał ani Murakami, ani Zagajewski, Nike wyszło jakieś takie od czapy, a inne nagrody jakoś nikogo w tej części świata nie interesują. Wszystko zmieniło się dwa dni temu. Angelus, czyli nagroda za najlepszą książkę z kręgu literatury Środkowej Europy, nie mógł być przyznany trafniej. A nagrodzonej książki nie można przegapić. Nie tylko dlatego, że jest świetnie napisana. Po prostu trudno o ciekawszy tekst dotyczący tego, co kilka narodów zamieszkałych między Niemcami i Rosją najbardziej interesuje, czyli ich pokręconej i pełnej paradoksów tożsamości.
Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) słowackiego pisarza, Pavola Rankova, to książka mierząca się ze środkowoeuropejskimi kompleksami i traumami, ale też poszukująca istoty fenomenu słowiańskiej żywiołowości i radości życia. Tak, właśnie radości życia – to pewna nowość po wszystkich traktatach o łuskaniu fasoli i innych zadumach nad nieszczęściami narodów skazanych na ćwierćegzystencję na końcu świata. I dlatego książce Rankova bliżej do Zezowatego szczęścia, albo nawet Forresta Gumpa, niż do Człowieka z żelaza. Mało w niej tego szczególnie nieznośnego, choć przecież uzasadnionego, rozpamiętywania słowiańskich nieszczęść. Chociaż o nich również w książce jest mowa – ramy czasowe powieści to lata 1938-68. Mamy zatem historię o okupacji nazistowskiej, holokauście, budowie komunizmu, powstawaniu Izraela i początkach wojny z Palestyną, zdławieniu powstania na Węgrzech i upadku Praskiej Wiosny. Aż się prosi o ton martyrologiczny.
Uniknięcie przez Rankova ślepych zaułków mesjanizmu, typowej dla konserwatystów roszczeniowości, resentymentów po komunizmie i taniego sentymentalizmu sprawiło, że powstała książka niemal doskonała. Jestem w stanie uwierzyć w autentyczność każdego z – fikcyjnych przecież – bohaterów, szczerość ich obaw i radości, złożoność uwikłania w historię. Znów otrzymujemy obraz Europy Środkowej jako miejsca charakteryzującego się głównie tym, że o tożsamości całych grup etnicznych i narodów decydują traumy – okupacja, nieustanne zmiany granic, przesiedlenia. Jak we wzorcowych esejach Stasiuka i Andruchowycza, wydawanych kilkakrotnie przy różnych okazjach przez Wydawnictwo Czarne. Ale jednocześnie książka Rankova oferuje czytelnikom mocno zarysowane, intrygujące postaci i wciągające historie. Autor nie teoretyzuje, lecz opowiada.
A ma co opowiadać. Ramę książki stanowią dzieje trzech przyjaciół – Czecha, Węgra i Żyda – oraz dziewczyny, w której każdy z nich na swój sposób kocha się przez całe życie. Kompozycja jest prosta – każdy rozdział to esencja ich losów ukazana mniej więcej na przełomie sierpnia i września kolejnego roku. W ten sposób autor uniknął dłużyzn rodzinnych sag i klasycznych powieści historycznych. W końcu nie tak łatwo opowiedzieć w jednym dziele historii czworga głównych bohaterów, dorzucić do tego dziesiątki postaci drugoplanowych i historycznych, a jednak ograniczyć się do 450 stron tekstu.
Paradoksy życia w środkowej części Europy ukazuje autor poprzez sytuacje w równej mierze zwyczajne, co paradoksalne. Takie jak historia Gabriela, który staje się uczestnikiem wypadku autobusu pełnego turystów. Cudem unika śmierci, ale później zostaje posądzony o masturbowanie się nad ciałem zmarłego kierowcy (chociaż w rzeczywistości opróżnia pęcherz). Podczas badań psychiatrycznych lekarka koniecznie próbuje powiązać ten fakt z doświadczeniem holokaustu. A przesłuchujący Marię esbek wypytuje ją o to, czy Gabriel wykonywał na niej jakieś nieprzyjemne praktyki seksualne. Nie, tylko przyjemne – odpowiada Maria.
Pozostaje nam tylko zazdrościć słowackiemu pisarzowi luzu i dystansu, z jakim pisze o traumach co najmniej trzech narodów. I tego, że autor nie boi się nazwać swojej ojczyzny zadupiem Europy. Jego powieść jest trochę jak rzeźba Černego ukazująca chłopców siusiających na kontury Czech – śmiejemy się, trochę zawstydzamy, a jednak gdzieś skrycie żałujemy, że nie stać nas na podobny gest. Bo przecież nie chodzi o szarganie świętości, ale o nabranie świeżego oddechu.
www.facebook.com/literaturasaute
Spotkania z literaturą ukraińską. Zapraszam w imieniu zaprzyjaźnionej Etnosfery.
Szczegółowy program na fanpejdżu (www.facebook.com/festiwalendemity), a ja kopiuję i wklejam oficjalną preambułę:
Festiwal Endemity dedykowany miłośnikom słowa pisanego, tym razem kieruje się ku Ukrainie.
Przyglądając się wydarzeniom na wschodzie, od listopada 2013 roku , my – obserwatorzy zza zachodniej granicy – zadajemy sobie pytanie o tożsamość Ukrainy i jej mieszkańców.
Czy Ukraina należy do naszego kręgu kulturowego, do Europy Środkowo-Wschodniej, to wschód czy zachód? Milan Kundera w swoim słynnym eseju „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej” pisał we wszystkich rewoltach środkowoeuropejskich zarówno pamięć kulturalna, jak współczesna twórczość, odgrywały rolę wielką i decydującą.
Podążając tropem Kundery spróbujemy odpowiedzieć na nękające nas wątpliwości poprzez prezentacje obu aspektów kultury ukraińskiej.
Sięgniemy do pojęcia pamięci poprzez pieśni Mariany Sadovskiej, która przez prawie dwie dekady zbierała zapomniane tradycyjne utwory ukraińskie, jej poszukiwania łączą się z nową powieścią Natalki Śniadanko Lubczyk na poddaszu, której oś stanowi pamięć i jej ulotność. Obie perspektywy – pamięć muzyczna i literacka zderzą się i współgrają w performansie (nie)Pamięć duetu Sadovska/Śniadanko.
Po przeszłe i współczesne obrazy Ukrainy sięga Taras Prochaśko w swoim najnowszym dziele W gazetach tego nie napiszą. Wybitny pisarz, jeden z czołowych reprezentantów słynnego ’fenomenu stanisławowskiego’ opowie o swojej, ukraińskiej tożsamości na spotkaniu Ukraina mniej znana?.
Zderzenie wschodu z zachodem? Po raz pierwszy na spotkaniu autorskim w Polsce, prozaik i poeta Ołeksij Czupa z Doniecka opowie jak ono wygląda z perspektywy artysty ze wschodnich rubieży.
Gdy znuży nas wysiłek intelektualny ukojenie przyniosą kołysanki Jaworyny.
Oprócz spotkań autorskich przygotowaliśmy wydarzenia zostawiające przestrzeń dla Was i ukrytych w Waszym wnętrzu twórców. Zatem zapraszamy poetów do zmagań na S!amie, amatorów zabaw słownych do wzięcia udziału w WARIakcjach z litera(TA)mi, dzieciaki i seniorów na specjalnie im dedykowane warsztaty literackie, a wszelkich „przypadkowych” przechodniów na Flash Mob.
Zapraszamy na Endemity. Festiwal literatury Europy Środkowo – Wschodniej!
Uwielbiacie Kraków za jego czar i powab, za młodopolską cyganerię i „Piwnicę Pod Baranami”? Lubicie kawę za 14 zł w secesyjnych knajpkach albo przy Starym Rynku? A może bierzecie ze sobą okruszki, żeby pokarmić po drodze gołębie? I powtarzacie sobie pod nosem Szewska Rynek Planty, bo poezja Młodej Polski jest ekstra, ale jeszcze lepszy Świetlicki? Do Psa, do Dymu Was niesie? Jeśli tak, to Betonowy pałac Wam te sentymentalne pielgrzymki popsuje.
Co prawda Grzegorzewska trzyma ze Świetlickim sztamę, a nawet razem kryminał napisali (i jeszcze z Irkiem Grinem, jeżeli mamy być precyzyjni), ale przyznać trzeba, że tak odstręczającego obrazu Krakowa dotąd nie uświadczyliśmy, nawet w kultowej kryminalnej serii autora Nieprzysiadalności. Kraków w Betonowym pałacu to miasto-potwór, pełne patologicznych gwałcicieli, sadystycznych morderców i dresiarzy pracujących jako żołnierze psychopatycznych, samozwańczych królów przestępczego półświatka. Nawet głównego bohatera łączy z Julią Dobrowolską więź (fuj!) kazirodcza. I mam głęboką nadzieję, że to wszystko jest hiperbolą. Że Osiedle z powieści Grzegorzewskiej nie istnieje. A jeżeli istnieje, lepiej mi o tym nie mówicie, wolę sądzić, że autorka je wymyśliła.
A do tego wcale nie trzeba mieszkać w Krakowie, by odczuć grozę zawartą w powieści. Bo przecież brzydkie, szare, piętnastopiętrowe wieżowce reprezentujące tzw. styl późnego Gierka stoją w każdym większym polskim mieście. Wyobraźmy sobie, że jakiś autorytatywny władca lokalnych przestępców zamienia takie lokum w twierdzę. Że przed wejściem na klatkę stoi dwóch osiłków w charakterze obstawy. Że całe piętro budynku zajmuje admin osiedla, czyli lokalny ojciec chrzestny, ale – w przeciwieństwie do Vita Corleone - wyzuty ze wszelkich zasad. Czy to takie trudne do wyobrażenia na os. Lecha w Poznaniu, na gdańskiej Żabiance albo na Czerniakowie? I właśnie za blok-symbol, ekstrakt całego smutku polskich wielkich osiedli, wymiksowany z najlepszymi wzorcami wprost z kina gangsterskiego, Grzegorzewskiej należy się jakaś nagroda za genialny kryminał.
Dodajmy do tego wyśmienity język – bardzo wulgarny, ale dzięki temu wiarygodny – i już mamy pewność, że zabawa będzie wyśmienita. Przy Betonowym pałacu można się naprawdę wybornie uśmiać. A najlepsze jest to, że Grzegorzewskiej zazwyczaj bardzo daleko do jakichkolwiek granic przyzwoitości. Jej bohaterowie klną najgorzej jak się da, a seksistowskie żarty są wybaczalne prawdopodobnie tylko dlatego, że cała książka jest mocno pastiszowa. Zresztą, autorka sama przyznawała, że żadnemu pisarzowi-mężczyźnie takie dowcipy w książce nie uszłyby na sucho. U Grzegorzewskiej przestępca z Osiedla tłumaczy koleżankom, że nie chce, aby obok niego na ławeczce usiadły, słowami gdzie z tą dupą? - a czytelnik zamiast się oburzać, umiera ze śmiechu.
Jeżeli natomiast ktoś wymaga od kryminałów socjologicznych obserwacji i społecznych diagnoz, to również nie będzie zawiedziony. Grzegorzewska ma na temat mieszkańców dużych miast więcej do powiedzenia, niż niejeden autor powieści obyczajowych. A przy Julii Dobrowolskiej i Profesorze, głównych bohaterach Betonowego Pałacu, obserwacje społeczne komisarza Wallandera i Harrego Hole wydają się całkowicie papierowe. Czasami Grzegorzewskiej wystarczy pół przewrotnego zdania na wyrażenie tego, co Mankellowi zabierało pięć akapitów. Przeniosłem się do części pedofilskiej i usiadłem na ławeczce – i tyle narracji o Plantach. Wyobrażacie sobie, ile na temat skundlenia ludzkiej natury nawygadywał przy tej okazji Wallander?
Na szczęście Betonowy pałac to zupełnie inna szkoła kryminału. Któremu czasami bliżej jest do filmów Rodrigueza niż do skandynawskich tasiemców. I jest Edziu – gejowski poeta i reżyser teatralny, wystawiający m.in. Trzech nagich panów w łódce. Nie można było wykorzystać pierwowzoru tej postaci (sami sobie zgadnijcie, kto zacz) w zabawniejszy sposób. Zdrówko, Edward!
www.facebook.com/literaturasaute
W jaki sposób liberalne z samej zasady środowiska akademickie reagują na nagłą ekspansję radykalnego konserwatyzmu? Czy ich dramatyczna polaryzacja nie wpływa przypadkiem destrukcyjnie na sposoby prowadzenia dialogu? Czy coraz wyraźniejszy rozłam na skrajnie od siebie odległe frakcje polityczne nie osłabia siły oddziaływania środowisk naukowych na zwykłych zjadaczy chleba, i tak przecież karygodnie marginalnej? Nie, tym razem nie są to próby opisania kłótni na wydziałach humanistycznych polskich uczelni. Takie dylematy padają w książce Zbłocona Joyce Carol Oates, jednej z bardziej znanych współczesnych pisarek amerykańskich, wydanej w Stanach w 2012 roku, a u nas kilka miesięcy temu.
A mogłoby się wydawać, że awantury na poznańskim UAM-ie i innych uczelniach polskich to nasza narodowa specjalność ostatnich lat. Oates pokazuje, że dyskurs polityczny w Stanach był jeszcze gwałtowniejszy. Do klasycznego zestawu składającego się z nacjonalizmu, homofobii i obrony życia poczętego doszła tam polityka republikańska, której najwyraźniejszym przejawem było wypowiedzenie przez Busha wojny z terroryzmem. I stąd też autorka zastanawia się, w jaki sposób najlepsi humaniści z obozu konserwatywnego, charakteryzujący się nierzadko niezwykłą wiedzą i zdumiewającą przenikliwością, mogli usprawiedliwiać agresję na Irak w imię świętej wojny. Poddaje też analizie „dni Szoku i Trwogi”, zdumiewająco przypominających blitzkrieg połączony z psychologicznym oddziaływaniem akcji „Pustynna Burza”. A przy okazji autorka porusza takie problemy, jak programowy antyfeminizm uznanych środowisk naukowych, upolitycznienie uniwersytetów i skrywany, ale wciąż obecny na nich rasizm.
Dlaczego jednak książka jako całość się nie broni? Bo refleksje na temat amerykańskiej polityki i kwestii społecznych, w tym mocno podkreślone stanowisko antywojenne, rozmywają się w sążniście rozciągniętej i często po prostu nieciekawej historii, pełnej miłosno-egzystencjalnych rozterek głównej bohaterki, tytułowej „Zbłoconej” - pani rektor, swoją drogą. A że te miłosne przygody są tak pasjonujące, jak uniesienia doktora Judyma, to jasno stąd wynika, że książkę można było bez żalu o jakieś 150 stron okroić.
Ale najgorsze przed nami. Joyce Carol Oates słynie z tego, że do swoich książek wprowadza nastrój grozy, mrożące krew w żyłach opisy bezmyślnego okrucieństwa (wiadomo, na każdym amerykańskim zadupiu musi się znaleźć jakiś degenerat, na przykład taki zamykający małe dzieci w lodówce) i sugestywne opisy rozsypujących się dziur zabitych dechami, jakby rodem z Cormaca McCarthy'ego. Tutaj mamy historię pani rektor, którą we wczesnym dzieciństwie chora psychicznie matka próbowała utopić w błocie. Stąd określenie „Zbłocona”, pieszczotliwie „Zbłotka”. Jak dla mnie – trochę to banalne.
Przypomina mi się powieść Nicka Cave'a Gdy oślica ujrzała anioła, której narrator znajdował się w takiej nieprzyjemnej sytuacji, że tonął w błocie. I dlatego też wypowiadał się z rozdziału na rozdział coraz bardziej bełkotliwie. Tyle, że Nick Cave pisał tę książkę w heroinowym ciągu, dając wyraz obrzydzeniu do świata i ludzi, natomiast Oates próbuje mniej więcej skutecznie zdiagnozować amerykańskie społeczeństwo. Cave'a można czytać dla frenetycznej, dyskusyjnej co prawda, ale ciągle intensywnej (nie)przyjemności, natomiast w Zbłoconej trudno pozbyć się wrażenia, że fragmenty, które miały wstrząsać, po prostu osłabiają przekaz tekstu.
Dodajmy do tego straszliwie banalny tytuł oraz wyjątkowo brzydką okładkę polskiego wydania książki, i katastrofa gotowa. Tłumaczenie zresztą też nie jest najwyższych lotów – nachalnie powtarzane słowa typu „kurde” albo „cholercia” w tych partiach tekstu, które chyba miały być pisane slangiem, zamiast szokować wulgarnością, wywołują bezradny uśmieszek.
Recenzent „New York Timesa” zastanawiał się niedawno nad tym, dlaczego Joyce Carol Oates, która od lat pojawia się u bukmacherów jako mocna kandydatka na literackiego Nobla, ciągle nie może przejść do prawdziwie cenionej ekstraklasy (http://www.nytimes.com/2012/04/01/books/review/mudwoman-by-joyce-carol-oates.html?smid=pl-share). I twierdzi, że to dlatego, iż autorka sama nie umie zdecydować, czy chce pisać dla czytelników szukających w literaturze celnych rozpoznań i śmiałych refleksji, także tych poświęconych kondycji współczesnych społeczeństw, czy też woli czarować nastoletnią publiczność scenami grozy. Innymi słowy, czy woli być pisarką bliższą Philipowi Rothowi, czy też wolałaby odnieść sukces jako autorka kolejnych Igrzysk śmierci. I tu tkwi pies pogrzebany. Bo okazuje się, że – parafrazując zdanie padające w co piątym amerykańskim filmie jako najwyższa życiowa mądrość – można jednocześnie i nie mieć ciastka, i nie zjeść ciastka.
Czy przez Internet można zrobić rewolucję? To pytanie zaprzątające umysły politologów, socjologów, pisarzy, reżyserów filmowych, ale też różnej maści specjalistów od e-commerce, social media i online marketingu. Odpowiedź na nie jest naprawdę istotna, bo może zależeć od niej nie tylko to, komu przypadnie w udziale kawałek tortu, ale nawet wynik całej gry o tron. Dlatego nad wykorzystaniem potencjału, jaki niesie uzależnienie całych społeczności i grup zawodowych od Internetu, głowią się zarówno grube ryby, jak i małe płotki.
Już zdawało się, że upowszechnienie sieci niesie wiosnę. Były ku temu przesłanki. Euromajdanowi na Ukrainie kibicowało pół Facebooka, twitterowa rewolucja w Iranie miała być przykładem demokratyzacji spadkobierców państwa Persów, a próbom ukrócenia internautom smyczy sprzeciwiały się postaci w maskach Guya Fawkesa, pojawiające się też przy okazji protestów przeciw karmieniu bankierów odpowiedzialnych za wywołanie światowego kryzysu finansowego. Po czasie przyszło nam jednak przełknąć gorzką prawdę. Na Majdanie ryzykowali zdrowie i życie prawdziwi ludzie, mając głęboko gdzieś lajki na Facebooku, a irańska rewolucja nazwana została twitterową mocno na wyrost. Wojciech Orliński pisze o tym w książce Internet. Czas się bać, przywołując dane podważające zasadność optymizmu cyberentuzjastów. Jak się okazało, gdy wybuchły zamieszki w Iranie, konta na Twitterze miało 0,027% populacji tego państwa, a spośród wszystkich osób twierdzących w Internecie, że są Irańczykami zdającymi relację z rewolucji, rzeczywistymi obywatelami Iranu było tylko sześćdziesięcioro internautów.
W autentyczność rewolucji proklamowanych na portalach społecznościowych nie wydaje się wierzyć również Piotr Czerwiński, pisarz wyjątkowo wrażliwy na problemy społeczne, a przy okazji trafnie wychwytujący niuanse internetowego slangu i języka sukcesu, czyli nowoczesnych mutacji nowomowy (a przecież wielu autorów połamało sobie na niej zęby). Dlatego Pigułka wolności to ważny głos na temat kondycji współczesnych społeczeństw – niby nowoczesnych, a jednak tak bardzo żałosnych, uzależnionych od zakupów w centrach handlowych oraz wygłaszanych w sieci pseudomądrości, wpatrzonych w kolejne wcielenia fałszywych proroków, posługujących się smutnym, korporacyjnym slangiem.
Rewolucja w Pigułce wolności okazuje się misternie ułożoną kampanią marketingową, a ubóstwiany przez hipsterów bohater, buntownik bez powodu, jest nikim – pijącym kupowane na promocjach najtańsze piwo zerem, któremu czasami wydaje się, że jest Jimem Morrisonem nawołującym do buntu w Five To One. A jednak o podobieństwie Roleksa do Morrisona świadczą tylko skórzane spodnie, w dodatku za duże.
Miłość w czasach Facebooka również skazana jest na klęskę. I to nie tylko dlatego, że może się okazać grą, elementem strategii rozwoju firmy lub zwykłym kłamstwem. Najczęściej po prostu wygrywa egoizm, skrywany za maską rzekomej wolności, prawem do picia latte w modnej kawiarni, w towarzystwie laptopa.
Zapytacie może, po co w takim razie czytać smutną książkę głoszącą prawdy oczywiste, że ani szczerości, ani miłości, ani jakiejś szczególnie wartościowej inicjatywy w sieci nie uświadczymy? O sile powieści decyduje język – dowcipny, wrażliwy na najdrobniejsze szczegóły slangu cybertubylców i korpomaszyn. A do tego dochodzą przenikliwe obserwacje naszego społeczeństwa – od cierpiących na chroniczne bezrobocie absolwentów filologii, poprzez internetowych trolli po menadżerów ds. wszystkiego, którzy nie znają się na niczym. Przykład? Jakiś Polak przy okazji wynalazł, że malawijska waluta nosi nazwę kwacha. Wywołało to salwy śmiechu, a następnie poważny konflikt w komentarzach, jak zwykle wśród Polaków. Esencja polskich internetów.
I nic się nie da poradzić na to, że artyści, którzy dostają dziewięć gwiazdek na Pitchforku ciągle nie umywają się do autentycznych buntowników z końca lat 60. Że nawet kompletne świry, jak Devendra Banhart, nijak się mają do Jima Morrisona, Boba Dylana i reszty. Może to cena, jaką płacimy za tanią/darmową muzykę. A może nie ma na co narzekać, tylko lajkować.
Martwi mnie tylko jedno. Skoro w sieci nic nie jest autentyczne, a na każdą inicjatywę na Facebooku czają się pazerni menadżerowie ds. social media, to dlaczego nikt nie chce mnie zmanipulować, za miliony zaprzedać? Czemu ciągle kupuję książki, a w najlepszym wypadku po bożemu wypożyczam je z Biblioteki Raczyńskich? A może jest jeszcze szansa na to, że bezinteresownych treści będzie się pojawiało coraz więcej?
Klicken Sie.
To naprawdę niezwykłe wydarzenie – zupełnie nieznanemu w Polsce pisarzowi katalońskiemu udaje się odnieść spektakularny sukces, powtórzony następnego roku za sprawą przekładu wcześniejszej książki autora. Pierwsza z nich jest trochę na wyrost okrzyczana arcydziełem, przy następnej głosy są już nieco bardziej wyważone, bo już wiadomo, że Cabré wcale taki arcydzielny nie jest, ale ciągle jest jasne, że książka trzyma poziom. Mało tego, jest od niedoszłego arcydzieła lepsza, bo mniej pretensjonalna.
I tu nasuwa się pytanie: czy naprawdę musimy na siłę doszukiwać się arcydzieł w bardzo dobrych, a nawet rewelacyjnych powieściach, których miejsce jest jednak bliżej ambitnego popu niż Borgesa? Czy musimy koniecznie czekać na Nobla dla Murakamiego, który tworzy rewelacyjną literaturę popularną, sprawdzającą się niemal w każdej sytuacji poza uroczystą ceremonią w Sztokholmie? Czy nie możemy wreszcie przyznać, że nam dobre czytadła są naprawdę bardzo potrzebne do ulepszania świata, leczenia chandry i odnajdywania równowagi, a na czytanie Bernharda i Jelinek po prostu nie zawsze mamy wystarczająco dużo sił ani ochoty?
W takiej właśnie sytuacji stajemy, gdy trzeba zmierzyć się z Cabrém (autorem m.in. świetnego kryminału historycznego Jaśnie Pan). Przypuszczam, że podejrzenia o arcydzielność wywołuje specyficzny sposób konstrukcji książek, polegający na perfekcyjnym wymieszaniu wydarzeń z różnych miejsc i perspektyw czasowych. Mniej więcej to samo zauważyć można w licznych filmach opartych na technice kinowego kolażu, inspirowanych Amores Perros i 21 gramów. Tyle, że u Cabrégo zmiany czasu i miejsca akcji, podmiotu mówiącego i sensu wypowiedzi mają miejsce przeważnie w środku zdania. Wynikiem jest dezorientacja czytelnika na pierwszych 50 stronach i ogromna przyjemność tekstu na kolejnych sześciuset. Lubię to.
Stąd porównania Cabrégo do Llosy (np. w recenzji opublikowanej na Xięgarnia.pl), którym na pewno nie brakuje słuszności – rzeczywiście zdania w Głosach Pamano i w Rozmowie w „Katedrze” są podobnie skonstruowane. Ale składnia i kompozycja całości to jeszcze nie wszystko. Problem w tym, że dzieło Llosy było doskonałe w każdym, najdrobniejszym elemencie, nie tylko na płaszczyźnie kompozycji. Cabrému natomiast zdarzają się straszliwe płycizny.
Przykłady? Na jakiej podstawie Tina Bros (która strasznie cierpi, bo zdradza ją mąż, a syn chce zostać mnichem, chociaż wychowany został w duchu liberalnym) uważa, że jej los jest w jakikolwiek sposób podobny do historii nauczyciela, od którego odchodzi ciężarna żona, bo uważa go za faszystę, a całe miasteczko sądzi, że bohater jest odpowiedzialny za publiczną egzekucję dziecka? Czy to naprawdę nie jest zbyt grube uproszczenie? Moim zdaniem zestawienie historii tych dwojga nauczycieli, oddalonych od siebie o pół wieku, jest co najmniej banalne. Byłoby mniej banalne, gdyby Tina nie myślała tak często o tym, jak bardzo rozumie Oriola i współczuje mu, bo jest w podobnej sytuacji. A czy ktoś ją posądza o współudział w zbrodni?
Problemy zdarzają się także na poziomie stylu. Czasami rażą natrętne poetyzmy, czasami znowu pojawiają się jakieś wulgaryzmy (chyba miały dodawać pieprzu), które nie raziłyby wcale, gdyby nie te poetyzmy chwilę wcześniej. Mnie denerwowały w zamierzeniu wzniosłe, ale jednak zbanalizowane metafory, jak te o świetle odległych gwiazd albo o całowaniu jej pędzlem na obrazie. No dajcie spokój.
Tyle krytyki. Ale za to jakie rozległe zalety czytania Głosów Pamano! Wciągająca historia o falangistach zamieniających Katalonię w piekło, walkach faszystów z partyzantką (również nie przebierającą w środkach), mocno dwuznacznej roli kościoła katolickiego w tej historii, nauczycielu, który wbrew swojej woli staje się fałszywym świętym – prawda, że kusi? Od książki nie można się oderwać, a charakterystyczna dla Cabrégo składnia łącząca wydarzenia często odległe od siebie sprawia, że krytykowane wyżej banały jakoś można przełknąć. Do tego bohaterowie z krwi i kości, wątek miłosny jak się patrzy i romantyczna konwencja grobów jako świadków pamięci. Tego się nie da nie lubić.
Nie warto tylko na siłę okrzykiwać książki Cabrégo arcydziełem (podobnie, jak powieści np. Mendozy, Murakamiego, Sorokina). Bo dobry pop jest nam naprawdę bardzo potrzebny, o czym niedawno przekonywał w całej serii artykułów prof. Przemysław Czapliński. I chyba nietrudno przyznać, że lepiej się patrzy na Głosy Pamano w witrynach księgarni (wszystkich, od tych małych i klimatycznych po sieciówki) niż na wszystkie twarze Greya, kolejne permutacje kodów da Vinci i inne pamiętniki wampirów.
PS. Przy okazji wyrazy uznania dla Anny Sawickiej za świetne tłumaczenie (na pewno nie było łatwo) i dla Wydawnictwa Marginesy za ładnie wydaną książkę (wzorki z naprzemiennie ułożonych krzyży nagrobnych i symboli falangistowskich na obwolucie niejednokrotnie wywołują na grzbiecie czytelnika zimny dreszcz) oraz genialną promocję. Książka naprawdę była wszędzie, ale chyba nikogo swoją obecnością nie zamęczyła.
Wszędzie Julio Cortázar. Wszędzie. No, ale setne urodziny to naprawdę dobra okazja. A ile lat miałaby jego najbardziej kultowa postać?
Tu (http://comunicacionyliteratura.blogspot.com/2009/03/la-maga-de-rayuela.html) wszystkiego się Państwo dowiedzą. Jeśli Państwo znają hiszpański, bo tłumacz Google daje takie efekty: "Charakter Maga chodził rozczochrany, źle przygotowane i wędzone Gitanes." Albo "wychowałem się w Argentynie, więc jestem opierając go na stek z sałatką."
Przed Państwem La Maga.
Czapki z głów przed mistrzem postmodernizmu! Italo Calvino jest jednym z Największych, czy się to jego czytelnikom podoba, czy nie. Podobne do powyższych zdania zazwyczaj są używane jako klisze, świetnie nadające się na wstęp do recenzji tekstu, którego nie wypada nie hołubić, nawet, jeśli nie znalazło się w nim nic ciekawego. Na przykład do książki Jeśli zimową porą podróżny, której z całego serca nie znoszę. Dlatego zacznę nieco inaczej.
Nie lubię Italo Calvino, jego intelektualnej pozy, snobistycznego zadęcia i statusu Mistrza, który miał – niestety - świadomość, że mistrzostwo osiągnął. Mniej więcej taki sam problem mam z innym Wielkim Dwudziestowiecznym Pisarzem, Czesławem Miłoszem. Z Calvino jest jeszcze taki problem, że akurat tego pisarza wypada wielbić, bo jest jednym z geniuszy postmodernizmu. Z Miłoszem mamy spokój, bo na szczęście autor Campo di Fiori jest passé. Natomiast nie lubić Italo Calvino jest zupełnie nie na miejscu. Trudno. Będę się upierać – Jeśli zimową porą podróżny jest śmiertelnie nudne, a sławna gra z czytelnikiem w ogóle mnie nie bierze.
Zupełnie inaczej jest z Niewidzialnymi miastami. To drugi legendarny tekst włoskiego pisarza. Zbiór 55 opisów wyimaginowanych miast plus domniemana rozmowa Marco Polo z mongolskim władcą, Kubłaj-chanem. Łącznie 130 stron tekstu, w którym nie ma ani jednego zbędnego słowa. Można powiedzieć, że Niewidzialne miasta są dokładną odwrotnością książki Jeśli zimową nocą podróżny, która była programowo przegadana, a z opowieści nic nie wynikało. Tutaj mamy ekstrakt poetyckiej prozy, niesamowitej wyobraźni pisarza i zdumiewającej do dziś oszczędności słowa. Dlatego Niewidzialne miasta świetnie komponują się z Fikcjami Borgesa. I z pewnością im dorównują.
Przykład? Niech to będzie Argia, jedno z moich ulubionych miast Italo Calvino. Argia różni się od innych miast tym, że zamiast powietrza ma ziemię. Ulice są całkiem zakopane, pokoje – zapełnione gliną aż po sufit, na schodach opierają się drugie, odwrócone schody, nad dachami ciążą warstwy skalistego gruntu, jak nieboskłony nad chmurami. Nie wiemy, czy mieszkańcy mogą się poruszać po mieście, poszerzając podziemne chodniki, wydrążone przez robaki, i szczeliny, w które wciskają się korzenie drzew: wilgoć rozkłada ciała i niewiele pozostawia sił; lepiej więc leżeć bez ruchu, zresztą i tak jest ciemno. Calvino jest mistrzem skrótu, a jego paradoksalne konstrukcje myślowe mogłyby zawstydzić niejednego twórcę sf lub fantasy. A do tego jest niesłychanie precyzyjny w wypełnianiu treścią tworzonych przez siebie teorii dotyczących nowej literatury. Na przykład tych dotyczących wzajemnej odpowiedniości słowa, myśli i dźwięku. To właśnie decyduje o pięknie Niewidzialnych miast.
I właściwie mógłbym skończyć tak, jak większość recenzentów tej książki – że powinienem przywołać tu jakikolwiek inny fragment tekstu niż ten, który zacytowałem, bo wszystkie są równie doskonałe, a w gruncie rzeczy Marco Polo opowiada Kubłaj-chanowi o jednym tylko mieście zamiast o pięćdziesięciu pięciu, choć właściwie to o żadnym z nich. Mógłbym też wspomnieć o tym, że na samym końcu książki jest przecudownie zbanalizowany przez wszystkich wielbicieli Calvino banał o piekle, w którym żyjemy na co dzień. Ale wtedy mój Czytelnik mógłby pomyśleć, że próbuję go wrobić w fabułę Jeśli zimową nocą podróżny, a przecież jestem za cienki w uszach na te zawody.
PS. Wszystko pięknie, ale tym razem wydawnictwo W.A.B., które wznowiło Niewidzialne miasta, niespecjalnie się popisało. Książka wydana jest w serii z Don Kichotem i Sancho Pansą, które jeszcze do niedawna kojarzyło się z literaturą mało znaną, przeważnie z odległych nam kulturowo regionów, ewentualnie z genialnymi pisarzami europejskimi, na które Wydawnictwo W.A.B. zdobyło wyłączność, ale to nawet dobrze, bo są tego warci. Ostatnimi laty seria mocno obniżyła loty, ale jednak wznowienia książek doskonale polskim czytelnikom znanych, a wydawane jak nowości to prawdziwy strzał w stopę. Co innego Marcovaldo, bo polskiego tłumaczenia tego tekstu przed ubiegłoroczną edycją W.A.B.-u nie było.
Pewnie, że warto wznawiać Italo Calvino, ale wydawanie jako nowość tekstu, który od lat kurzy się w co drugiej bibliotece, bez szarpnięcia się na dobre posłowie albo tekst krytyczny (o który Niewidzialne miasta aż się proszą), jest marnowaniem okazji na ukazanie go w pełniejszym blasku. Bo elegancka okładka nie wystarczy, by wydać 32,90 na książkę, którą można mieć z giełdy staroci za pięć zeta. Zawartość nowej edycji jest identyczna ze starymi wydaniami Niewidzialnych miast. Przypuszczam, że z Jeśli zimową nocą podróżny jest tak samo. Przypuszczam, bo książka była zazdrośnie zaprasowana w folię. Czy na pewno tędy droga?