Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
W jaki sposób liberalne z samej zasady środowiska akademickie reagują na nagłą ekspansję radykalnego konserwatyzmu? Czy ich dramatyczna polaryzacja nie wpływa przypadkiem destrukcyjnie na sposoby prowadzenia dialogu? Czy coraz wyraźniejszy rozłam na skrajnie od siebie odległe frakcje polityczne nie osłabia siły oddziaływania środowisk naukowych na zwykłych zjadaczy chleba, i tak przecież karygodnie marginalnej? Nie, tym razem nie są to próby opisania kłótni na wydziałach humanistycznych polskich uczelni. Takie dylematy padają w książce Zbłocona Joyce Carol Oates, jednej z bardziej znanych współczesnych pisarek amerykańskich, wydanej w Stanach w 2012 roku, a u nas kilka miesięcy temu.
A mogłoby się wydawać, że awantury na poznańskim UAM-ie i innych uczelniach polskich to nasza narodowa specjalność ostatnich lat. Oates pokazuje, że dyskurs polityczny w Stanach był jeszcze gwałtowniejszy. Do klasycznego zestawu składającego się z nacjonalizmu, homofobii i obrony życia poczętego doszła tam polityka republikańska, której najwyraźniejszym przejawem było wypowiedzenie przez Busha wojny z terroryzmem. I stąd też autorka zastanawia się, w jaki sposób najlepsi humaniści z obozu konserwatywnego, charakteryzujący się nierzadko niezwykłą wiedzą i zdumiewającą przenikliwością, mogli usprawiedliwiać agresję na Irak w imię świętej wojny. Poddaje też analizie „dni Szoku i Trwogi”, zdumiewająco przypominających blitzkrieg połączony z psychologicznym oddziaływaniem akcji „Pustynna Burza”. A przy okazji autorka porusza takie problemy, jak programowy antyfeminizm uznanych środowisk naukowych, upolitycznienie uniwersytetów i skrywany, ale wciąż obecny na nich rasizm.
Dlaczego jednak książka jako całość się nie broni? Bo refleksje na temat amerykańskiej polityki i kwestii społecznych, w tym mocno podkreślone stanowisko antywojenne, rozmywają się w sążniście rozciągniętej i często po prostu nieciekawej historii, pełnej miłosno-egzystencjalnych rozterek głównej bohaterki, tytułowej „Zbłoconej” - pani rektor, swoją drogą. A że te miłosne przygody są tak pasjonujące, jak uniesienia doktora Judyma, to jasno stąd wynika, że książkę można było bez żalu o jakieś 150 stron okroić.
Ale najgorsze przed nami. Joyce Carol Oates słynie z tego, że do swoich książek wprowadza nastrój grozy, mrożące krew w żyłach opisy bezmyślnego okrucieństwa (wiadomo, na każdym amerykańskim zadupiu musi się znaleźć jakiś degenerat, na przykład taki zamykający małe dzieci w lodówce) i sugestywne opisy rozsypujących się dziur zabitych dechami, jakby rodem z Cormaca McCarthy'ego. Tutaj mamy historię pani rektor, którą we wczesnym dzieciństwie chora psychicznie matka próbowała utopić w błocie. Stąd określenie „Zbłocona”, pieszczotliwie „Zbłotka”. Jak dla mnie – trochę to banalne.
Przypomina mi się powieść Nicka Cave'a Gdy oślica ujrzała anioła, której narrator znajdował się w takiej nieprzyjemnej sytuacji, że tonął w błocie. I dlatego też wypowiadał się z rozdziału na rozdział coraz bardziej bełkotliwie. Tyle, że Nick Cave pisał tę książkę w heroinowym ciągu, dając wyraz obrzydzeniu do świata i ludzi, natomiast Oates próbuje mniej więcej skutecznie zdiagnozować amerykańskie społeczeństwo. Cave'a można czytać dla frenetycznej, dyskusyjnej co prawda, ale ciągle intensywnej (nie)przyjemności, natomiast w Zbłoconej trudno pozbyć się wrażenia, że fragmenty, które miały wstrząsać, po prostu osłabiają przekaz tekstu.
Dodajmy do tego straszliwie banalny tytuł oraz wyjątkowo brzydką okładkę polskiego wydania książki, i katastrofa gotowa. Tłumaczenie zresztą też nie jest najwyższych lotów – nachalnie powtarzane słowa typu „kurde” albo „cholercia” w tych partiach tekstu, które chyba miały być pisane slangiem, zamiast szokować wulgarnością, wywołują bezradny uśmieszek.
Recenzent „New York Timesa” zastanawiał się niedawno nad tym, dlaczego Joyce Carol Oates, która od lat pojawia się u bukmacherów jako mocna kandydatka na literackiego Nobla, ciągle nie może przejść do prawdziwie cenionej ekstraklasy (http://www.nytimes.com/2012/04/01/books/review/mudwoman-by-joyce-carol-oates.html?smid=pl-share). I twierdzi, że to dlatego, iż autorka sama nie umie zdecydować, czy chce pisać dla czytelników szukających w literaturze celnych rozpoznań i śmiałych refleksji, także tych poświęconych kondycji współczesnych społeczeństw, czy też woli czarować nastoletnią publiczność scenami grozy. Innymi słowy, czy woli być pisarką bliższą Philipowi Rothowi, czy też wolałaby odnieść sukces jako autorka kolejnych Igrzysk śmierci. I tu tkwi pies pogrzebany. Bo okazuje się, że – parafrazując zdanie padające w co piątym amerykańskim filmie jako najwyższa życiowa mądrość – można jednocześnie i nie mieć ciastka, i nie zjeść ciastka.