140 Obserwatorzy
33 Obserwuję
piotrkopka

literatura sautée

Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.

www.literaturasautee.pl

Miłość w czasach Facebooka

Pigułka wolności - Piotr Czerwiński

Czy przez Internet można zrobić rewolucję? To pytanie zaprzątające umysły politologów, socjologów, pisarzy, reżyserów filmowych, ale też różnej maści specjalistów od e-commerce, social media i online marketingu. Odpowiedź na nie jest naprawdę istotna, bo może zależeć od niej nie tylko to, komu przypadnie w udziale kawałek tortu, ale nawet wynik całej gry o tron. Dlatego nad wykorzystaniem potencjału, jaki niesie uzależnienie całych społeczności i grup zawodowych od Internetu, głowią się zarówno grube ryby, jak i małe płotki.

 

Już zdawało się, że upowszechnienie sieci niesie wiosnę. Były ku temu przesłanki. Euromajdanowi na Ukrainie kibicowało pół Facebooka, twitterowa rewolucja w Iranie miała być przykładem demokratyzacji spadkobierców państwa Persów, a próbom ukrócenia internautom smyczy sprzeciwiały się postaci w maskach Guya Fawkesa, pojawiające się też przy okazji protestów przeciw karmieniu bankierów odpowiedzialnych za wywołanie światowego kryzysu finansowego. Po czasie przyszło nam jednak przełknąć gorzką prawdę. Na Majdanie ryzykowali zdrowie i życie prawdziwi ludzie, mając głęboko gdzieś lajki na Facebooku, a irańska rewolucja nazwana została twitterową mocno na wyrost. Wojciech Orliński pisze o tym w książce Internet. Czas się bać, przywołując dane podważające zasadność optymizmu cyberentuzjastów. Jak się okazało, gdy wybuchły zamieszki w Iranie, konta na Twitterze miało 0,027% populacji tego państwa, a spośród wszystkich osób twierdzących w Internecie, że są Irańczykami zdającymi relację z rewolucji, rzeczywistymi obywatelami Iranu było tylko sześćdziesięcioro internautów.

 

W autentyczność rewolucji proklamowanych na portalach społecznościowych nie wydaje się wierzyć również Piotr Czerwiński, pisarz wyjątkowo wrażliwy na problemy społeczne, a przy okazji trafnie wychwytujący niuanse internetowego slangu i języka sukcesu, czyli nowoczesnych mutacji nowomowy (a przecież wielu autorów połamało sobie na niej zęby). Dlatego Pigułka wolności to ważny głos na temat kondycji współczesnych społeczeństw – niby nowoczesnych, a jednak tak bardzo żałosnych, uzależnionych od zakupów w centrach handlowych oraz wygłaszanych w sieci pseudomądrości, wpatrzonych w kolejne wcielenia fałszywych proroków, posługujących się smutnym, korporacyjnym slangiem.

 

Rewolucja w Pigułce wolności okazuje się misternie ułożoną kampanią marketingową, a ubóstwiany przez hipsterów bohater, buntownik bez powodu, jest nikim – pijącym kupowane na promocjach najtańsze piwo zerem, któremu czasami wydaje się, że jest Jimem Morrisonem nawołującym do buntu w Five To One. A jednak o podobieństwie Roleksa do Morrisona świadczą tylko skórzane spodnie, w dodatku za duże.

 

Miłość w czasach Facebooka również skazana jest na klęskę. I to nie tylko dlatego, że może się okazać grą, elementem strategii rozwoju firmy lub zwykłym kłamstwem. Najczęściej po prostu wygrywa egoizm, skrywany za maską rzekomej wolności, prawem do picia latte w modnej kawiarni, w towarzystwie laptopa.

 

Zapytacie może, po co w takim razie czytać smutną książkę głoszącą prawdy oczywiste, że ani szczerości, ani miłości, ani jakiejś szczególnie wartościowej inicjatywy w sieci nie uświadczymy? O sile powieści decyduje język – dowcipny, wrażliwy na najdrobniejsze szczegóły slangu cybertubylców i korpomaszyn. A do tego dochodzą przenikliwe obserwacje naszego społeczeństwa – od cierpiących na chroniczne bezrobocie absolwentów filologii, poprzez internetowych trolli po menadżerów ds. wszystkiego, którzy nie znają się na niczym. Przykład? Jakiś Polak przy okazji wynalazł, że malawijska waluta nosi nazwę kwacha. Wywołało to salwy śmiechu, a następnie poważny konflikt w komentarzach, jak zwykle wśród Polaków. Esencja polskich internetów.

 

I nic się nie da poradzić na to, że artyści, którzy dostają dziewięć gwiazdek na Pitchforku ciągle nie umywają się do autentycznych buntowników z końca lat 60. Że nawet kompletne świry, jak Devendra Banhart, nijak się mają do Jima Morrisona, Boba Dylana i reszty. Może to cena, jaką płacimy za tanią/darmową muzykę. A może nie ma na co narzekać, tylko lajkować.

 

Martwi mnie tylko jedno. Skoro w sieci nic nie jest autentyczne, a na każdą inicjatywę na Facebooku czają się pazerni menadżerowie ds. social media, to dlaczego nikt nie chce mnie zmanipulować, za miliony zaprzedać? Czemu ciągle kupuję książki, a w najlepszym wypadku po bożemu wypożyczam je z Biblioteki Raczyńskich? A może jest jeszcze szansa na to, że bezinteresownych treści będzie się pojawiało coraz więcej?

 

 

 

Klicken Sie.

www.facebook.com/literaturasaute