140 Obserwatorzy
33 Obserwuję
piotrkopka

literatura sautée

Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.

www.literaturasautee.pl

Tortilla po florencku, czyli „Wola i fortuna” Carlosa Fuentesa

Wola i fortuna - Carlos Fuentes

 

Jak wymieszać standardowy meksykański koktajl? Do shakera wrzucamy realizm magiczny, fresk historyczny, sagę rodzinną i mydlaną operę, energicznie potrząsamy (powinno trzepać!) i wlewamy do wysokiej szklanki, żeby sączyć powoli i żeby starczyło na długo. Wola i fortuna, jedna z ostatnich książek Fuentesa, jest sporządzona właśnie według tego przepisu. Z początku smakuje nieźle, choć szybko zaczynamy odnosić wrażenie, że trochę banalny posmak pojawia się na finiszu i że w sumie to mamy większą ochotę na jakieś dobre wino zamiast tych kolorowych drinków z palemkami.

 

Fuentesowi jedno trzeba przyznać – jego konsekwencja robi imponujące wrażenie. Przez całe życie spisywał historię swojego miasta (Meksyku) i państwa (też Meksyku). Znajdziemy u niego wszystkie tony i uczucia, jakie tylko można pomieścić w dziele poświęconym miastu – od uwielbienia po wzgardę. Ale przy okazji powiedzmy sobie szczerze, że tworzone przez niego historie niespecjalnie porywają. Pewnie dlatego, że nie biorą się z życia, lecz z literatury. I stąd najprawdopodobniej największa słabość Woli i fortuny – nie wierzę, że którykolwiek z bohaterów mógł istnieć naprawdę. Nie wierzę też w namacalne istnienie pojawiających się w tej historii kobiet, które są przez Fuentesa powoływane do życia tylko po to, by męskich bohaterów tej książki osadzić w jakimś kontekście.

 

Zobaczcie sami: dwoje głównych bohaterów (Jozue i Jerycho, biblijne imiona pojawiają się nieprzypadkowo) to jednocześnie najwięksi przyjaciele i najbardziej zacięci wrogowie. Razem dorastają, obaj znajdują się w dziwnej sytuacji egzystencjalnej (nie mają rodziców, ktoś ich utrzymuje, ale nie wiadomo kto), obaj wstępują na drogę do wielkiej kariery i wielkich pieniędzy (jeden jako doradca prezydenta, drugi jako podopieczny multimilionera), wreszcie obaj zostają w jakiś sposób wmanewrowani w świat wielkiej polityki (stają po dwóch stronach barykady przy starciu rewolucji z konserwatyzmem, jak u Krasińskiego). Niby wszystko jest w porządku, ale podczas lektury trudno pozbyć się wrażenia, że bohaterowie zostali wycięci z innych tekstów – mitów greckich, Starego Testamentu, Księcia Machiavellego. Mało tego, autor ani przez chwilę tego nie ukrywa.

 

A w dodatku w tej powieści jest jak w szekspirowskich tragediach, w których (jak mówią Muminki w Lecie Muminków) wszyscy są ze sobą jakoś spokrewnieni. Albo jak w Modzie na sukces. Interesująco jest wtedy, gdy Fuentes jest bliższy Szekspirowi (partie powieści poświęcone władzy, fortunie, nemesis i temu szczególnemu momentowi w życiu bogów, w którym syn strąca ojca z tronu). Gorzej wtedy, gdy bliżej mu do opery mydlanej (wszystkie wątki sentymentalne i erotyczne).

 

A skąd w meksykańskim daniu Fuentesa florencki sos? Książce niemal na każdej stronie patronuje Książę Machiavellego, którym Fuentes tłumaczy podstawowe opozycje zawarte w Woli i fortunie: odpowiedzialność za siebie – ślepy los, konserwatyzm – rewolucja, posłuszeństwo – sięganie po nowe, wiara – rozum, i tak bez końca. Dlatego w Meksyku Fuentesa można się czasami poczuć jak w renesansowych Włoszech (na szczęście autor co jakiś czas sprowadza nas na ziemię, opisując np. okrucieństwa latynoskich więzień), albo przynajmniej jak w dobrym niemieckim uniwersytecie (ewentualnie jak w sanatorium w Davos).

 

Najbardziej machiaweliczna jest postać Maksa Monroya, nieprzyzwoicie bogatego biznesmena i przy okazji spiritus movens całej fabuły. Monroy odziedziczył fortunę po przodkach, którzy wybili się na rewolucji przemysłowej po rewolucji meksykańskiej (1910-1917). Ale też szybko pomnożył majątek inwestując w to, co okazało się pod koniec XX wieku najbardziej korzystne – w informację. Zinformatyzował Meksyk i wprowadził do niego telefonię komórkową, a przy okazji ustalił podstawowe zasady regulujące wzajemne stosunki biznesu i władzy politycznej (niepisany pakt o nieagresji z klauzulą mówiącą o tym, że władza polityczna ma się do biznesu za dużo nie wtrącać). Monroy jest i lisem, i wilkiem, i księciem, a właściwie całym państwem.

 

Wszystko to bardzo pouczające. Tylko trochę nudne w czytaniu (zwłaszcza, że bohaterowie papierowi, a realizm magiczny w dawkach homeopatycznych). Innymi słowy – tortilla po florencku smakuje trochę jak pizza z ziemniakami (kupicie ją na każdym rogu w Rzymie, chyba dla Niemców ją wymyślili). Ujdzie, ale następnym razem prosisz o margheritę.

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

„Cynicy”, czyli świt i zmierzch rewolucji imażynistycznej

Cynicy - Henryk Chłystowski, Anatolij Marienhof

Wraz z rewolucją bolszewicką skończył się futuryzm, a zaczął imażynizm. Różnica między nimi jest ogromna – obraz zamiast deklaracji, metafora w miejsce pustosłowia. Skok jest tak ogromny, jak przejście od niemieckiego ekspresjonizmu w kinie do montażu intelektualnego Eisensteina. Niestety, i Eisenstein, i imażyniści marnie wyszli na zaangażowaniu w budowę komunizmu. O ile największy poeta imażynizmu – Jesienin – oraz geniusz radzieckiego kina przetrwali w historii kultury jako wspaniali innowatorzy zagubieni w historycznej zawierusze, o tyle Marienhof (którego władza radziecka ukarała całkowitym zakazem druku w ZSRR) zupełnie przepadł. Niesłusznie.

 

Cynicy to jedyna w historii literatury powieść imażynistyczna. Wydana w 1928 roku w Berlinie (po rosyjsku), stała się przyczyną całkowitego upadku Marienhofa jako pisarza. Kłopoty zaczęły się zupełnie przypadkiem – w Związku Radzieckim opóźniła się publikacja Cyników, dlatego berlińska edycja ukazała się jako pierwsza, a ostatecznie jedyna. Choć krytycy emigracyjni obrzucili Cyników błotem, a Marienhof przekonywał partię, że książka jest kpiną ze zdegenerowanej sztuki burżuazyjnej, partyjni ortodoksi postanowili zakwalifikować Marienhofa jako wroga ludu. Mimo tego, że wcześniej powieść Cynicy otrzymała pozwolenie na druk w ZSRR. Marienhof źle trafił. W tym okresie kłopoty mieli nawet najwięksi radzieccy twórcy, którzy nie mieścili się w sztywniejących ramach kultury socjalistycznej – np. Gorki i popadający w niełaskę za wieloznaczność Eisenstein.

 

Swoją drogą, czytana po latach powieść Cynicy w pełni zasługuje na miano genialnego tekstu antysystemowego. Nawet wbrew rzeczywistym intencjom Marienhofa, który wcale nie chciał walczyć z komunizmem, tylko znaleźć w nim jakąś niszę dla swojego burżuazyjnego z ducha dandyzmu. Zawsze dobrze ubrany, kochający wykwintne dania i dobry alkohol, nierozłączny z Jesieninem i przerafinowany Marienhof nie mógł jednak skończyć dobrze. Jedyna jego powieść to ostatnia poważna publikacja pisarza. I tak jakimś cudem uniknął łagru. Pewnie gdyby Cyników wydrukował kilka lat później nic by go przed łagrem nie ustrzegło.

 

Co to jest powieść imażynistyczna? To taka proza, w której dominują obrazki z życia codziennego bohaterów w postaci miniaturowych scen (obraz zamiast deklaracji) poprzetykanych autentycznymi i zmyślonymi komunikatami prasowymi, reklamami, obwieszczeniami (konkret zamiast abstrakcji). Struktura Cyników przypomina montaż zastosowany w filmach Eisensteina, który naprzemiennie ukazywał sceny jednostkowe i grupowe, tworząc tym samym genialne metafory. Marienhof pokazuje bohaterów pijących wódkę, rozprawiających o rewolucji, kochających się i zdradzających (również za pieniądze), a w tle otrzymujemy np. doniesienia o problemach aprowizacyjnych w rewolucyjnej Moskwie i przerażające komunikaty o aktach kanibalizmu w głodujących rosyjskich wsiach. Stworzona w ten sposób wizja rewolucji jest w pełni wiarygodna i naprawdę przerażająca.

 

Bohaterowie Marienhofa to moralni degeneraci – nie wierzą ani w miłość (są cynicznymi poligamistami), ani w możliwość stworzenia jakiegokolwiek społecznego ładu (komunistom nie ufają, a burżuazją się brzydzą, choć ją poniekąd reprezentują). Przypominają postaci z Nienasycenia Witkacego – są zepsuci i dobrze zdają sobie z tego sprawę. Podobnie jak Witkacy, Marienhof wie, że ich czas właśnie się kończy. I dlatego jego powieść staje się przejmującym epitafium dla dandyzmu i przerafinowania świata sprzed rewolucji. A jego samokrytyka złożona przed partią, w której Marienhof próbował przekonać bolszewików, że jego książka jest satyrą na dandyzm, wydaje się zupełnie nieprzekonująca. I wtedy, w 1929 roku również nikogo nie przekonała.

 

Odczytywana na nowo po latach powieść Marienhofa to cenne zagubione świadectwo z okresu, w którym rewolucja komunistyczna przemieniała się w stalinowski totalitaryzm. Książka, w której bardzo wyraziście ukazane są przyczyny rychłego upadku idei rewolucyjnych, zwłaszcza te ekonomiczne – anarchizm gospodarczy rewolucji doprowadził do głodu, który trwale dotknął miliony Rosjan. Skończyło się tak, jak się skończyło. Stalin chwycił wszystkich za gardło, powywoził wrogów ludu na Syberię, a opozycji pozbył się dzięki czystkom z 1936 roku. O tym już Marienhof nie pisze, ale w jakiś sposób przeczuwa rychłą katastrofę: Olga popełnia samobójstwo, Siergiej jest inwalidą wojennym, zadenuncjonowany za przekręty handlowe Dokuczajew idzie do łagru, a narrator pogrąża się w rozpaczy.

 

Marienhof ukazuje też inną przyczynę upadku idei rosyjskiej rewolucji, a mianowicie jej złudne, utopijne podstawy, niewystarczająco silne, by mogły sprawdzić się w konfrontacji z prawdziwymi wyzwaniami ekonomicznymi, politycznymi i społecznymi. Bohaterowie Marienhofa nie wierzą zatem w nic – ani w idee przedrewolucyjne, ani w komunizm. Każda wiara w końcu przejada się jak siekane kotlety albo zupa z makaronem. Trzeba ją od czasu do czasu zmieniać: Perun, Chrystus, Socjalizm (s. 153).

 

Szkoda tylko, że stworzona przez niego koncepcja literatury nie znalazła naśladowców. Eisenstein mimo nieszczęśliwych wyborów politycznych jest dziś w światowym kinie obecny jako twórca montażu intelektualnego, wciąż w kinie wykorzystywanego. Marienhofa nikt nie naśladował ani nawet nie czytał, bo jego teksty były przez dziesiątki lat całkowicie niedostępne. A dziś stanowią bardziej świadectwo minionej epoki, za którą zresztą nikt nie tęskni, niż żywą literaturę. Zasłużył sobie na inny los.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Maczyzm po polsku, czyli dlaczego nie boli mnie kryzys męskości? „Obok Julii” E. Rylskiego

Obok Julii - Eustachy Rylski

Być prawdziwym mężczyzną to bardzo trudna sztuka. Trzeba znać odpowiedni kod, odczytywać właściwie znaki, nadawać pewnym rzeczom znaczenie, a innym je odbierać. Trzeba umieć właściwie wysuszyć na kaloryferze, a następnie miętolić palcami papierosa bez filtra przed zapaleniem. Trzeba wiedzieć, jak pić rakiję z gwinta, wtedy ma się jakąś szansę na szacun od Serba (chociaż i tak będzie się dla niego obcym, a zatem gorszym). No i trzeba po prostu kurwa wiedzieć, co to jest męska śmierć, męska samotność, męska starość i męski świat. Inaczej życie tanio cię wyceni.

 

Powieść Obok Julii jest zbeletryzowanym traktatem o męskości. Męskości w twardym wydaniu. Rylski powołuje się nieustannie na Hemingwaya, którego namiętnie czytają: główny bohater, jego koledzy (szemrane towarzystwo), a także jego główny antagonista, potężny w swojej władzy ubek, pan życia i śmierci. Kto nie czyta Hemingwaya, nie liczy się w męskim świecie.

 

Pojawia się też Faulkner, jako kolejny stopień wtajemniczenia w męskość. Natomiast sceneria w powieści przypomina bieszczadzkie opowiadania Hłaski, z Bazą Sokołowską i Następnym do raju na czele. Bohaterowie Obok Julii wożą ciężarówkami drzewo z Czechosłowacji do Jeleniej Góry (chyba nie do końca legalnie), a jak koniecznie trzeba, to mogą też kogoś przeszmuglować przez granicę albo wsadzić komuś kosę pod żebra. Ruczaj, główny bohater, zazwyczaj pełni w tych zleceniach rolę kierowniczą (jest kierownikiem na placu przeładunkowym, a później przewodzi grupie sudeckich twardzieli od trudnych zadań) ale życie co jakiś czas każe mu się skonfrontować z losem prawdziwego mężczyzny. A wtedy trzeba pobrudzić sobie ręce. I dlatego Ruczaj rozjeżdża ciężarówką dozorcę placu, przyczynia się do samobójstwa ubeka i morduje dwóch serbskich zakapiorów.

 

Cała intryga oparta jest na relacji Ruczaja z tytułową Julią – nauczycielką rosyjskiego, rewolucjonistką. Julia próbowała zwerbować swoich uczniów do służby na rzecz rewolucji – nie udało się, dlatego nauczycielka musiała zniknąć. Ruczaj pomaga jej w przedostaniu się na drugą stronę Sudetów przez czeską granicę, w międzyczasie ma z nią krótkotrwały romans (ale to jest romans z tych, które pamięta się przez całe życie), a po latach wymierza na własną rękę sprawiedliwość wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób skrzywdzili Julię. Twardziel z tego Ruczaja.

 

Kryminalno-polityczna fabuła powieści Rylskiego jest jej najmocniejszą stroną, wraz z bardzo plastycznym, stylowym językiem. Z Rylskim jest trochę inny problem – autor przesyca całą narrację nieustanną refleksją na temat męskości, honoru, poważnego traktowania ciężkiego życia zdeterminowanego przez parszywy los. Na przykład w ten sposób: Młoda męska śmierć nieróżniąca się fizjologicznie od żadnej innej, a przecież wyróżniona jakimś podejrzanym sensem, usprawiedliwiona kanonem męskiego życia, brawurą, która to życie wynosi do znaczenia, jakiego nie ma i nigdy nie miało (s. 23).

 

Muszę szczerze przyznać, że jest to taki model męskości, który mnie zupełnie nie obchodzi. Mam wrażenie, że jesteśmy z innych światów. I że dzieli nas niemal wszystko, nawet sposób odczytania Faulknera.

 

Rylski urodził się w roku 1944, roku powstania warszawskiego i lądowania w Normandii. Jego bohaterowie też urodzili się mniej więcej w czasie wojny. W dorosłość wchodzą w twardych latach sześćdziesiątych – latach inwigilacji ze strony bezpieki, wsadzającej do kryminału za mrugnięcie okiem. Nie ma przebacz. Rylski czyni z tego etos męskości honorowej, opartej na odpowiedzialności za kolegów i towarzyszy niedoli, a nie takiej rozmemłanej jak teraz.

 

Ale ja jestem chłopakiem z innej epoki. Kryzys męskości dotknął cywilizację Zachodu, gdy byłem dzieckiem, a od twardego Hemingwaya większe wrażenie robił na mnie narcystyczny, zagubiony Kurt Cobain. I dlatego nie boli mnie upadek etosu prawdziwego mężczyzny. Nie boli mnie diagnozowany przez profesora Melosika kryzys męskości. Jakoś się z nim ułożyłem i myślę, że mężczyźni całkiem nieźle na tym kryzysie wyszli.

 

Mało tego, w moim modelu męskości takie rzeczy, jak umiejętność podjechania ciężarówką pod stromą górę na jedynce bez spalenia sprzęgła albo znajomość tajników suszenia na kaloryferze papierosów w ogóle nie definiują mnie jako mężczyznę. W przeciwieństwie np. do umiejętności rozmowy z własnym dzieckiem na trudne tematy bez hipokryzji i chowania głowy w piasek. Dlatego bardziej od słów szacunku ze strony kolegów, którym mogłaby potencjalnie zaimponować moja znajomość różnych gatunków piw, cieszy mnie pochwała od mojego synka, który mówi, że to ja najlepiej na świecie smażę mięso.

 

Dlatego nie wierzę Rylskiemu ani jego bohaterom. Może Ruczajowi byłoby łatwiej w życiu, gdyby zamiast „obok” Julii był „z” Julią? Może wcale jego męskość nie ucierpiałaby na tym znacząco.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Jak zdobyć 50 milionów czytelników i zjednać sobie ludzi?

Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi - Paweł Cichawa, Dale Carnegie

 

Taką książkę pisze się raz na sto lat. Książkę, którą znają wszyscy, chociaż nie przynosi żadnej rewolucji, a która w dodatku napisana jest co najmniej wątpliwym stylem, bez polotu ani językowej finezji. Książkę, której autor zarabia miliony, chociaż nie ma najmniejszego wpływu ani na kulturę, ani na społeczeństwo. Dale Carnegie zrobił 200% normy, bo napisał aż DWIE takie książki: Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi oraz Jak przestać się martwić i zacząć żyć (tytuł tej drugiej żartobliwie sparafrazowany został w podtytule pamiętnego Dra Strangelove Kubricka). Przesadził. Do czasu wydania książki o kobietach z Wenus i mężczyznach z Marsa chyba nikt nie mógł się z nim równać. Co takiego odkrył Carnegie?

 

W zasadzie nic. Wszyscy dobrze wiemy, że jak będziemy ględzić i mówić tylko o sobie, to nikt nas nie będzie słuchał. Że jak zaczniemy rozmowę od gruntownej krytyki rozmówcy przy zerowym zainteresowaniu jego sprawami to możemy ewentualnie oberwać po pysku (a w wielkim świecie: stracić klienta). Że każdy, ale to naprawdę KAŻDY lubi, jak się mu prawi komplementy albo sugeruje, że to on sam wpadł na pomysł, którym próbujemy go zarazić. I że jak rozmawiamy z kimś, komu chcemy coś sprzedać albo kogo próbujemy do czegoś przekonać, to moglibyśmy się przynajmniej uśmiechnąć.

 

Na czym w takim razie polega rewolucja? Pewnie na tym, że w latach 30. w Stanach Zjednoczonych każdy postępował dokładnie odwrotnie niż w przepisie Carnegiego. W Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie wszystkich grzecznie uśmiechniętych urzędników i wypomadowanych domokrążców sprzedających Biblię! To co mają w takim razie powiedzieć statystyczny Kowalski, który prędzej się udławi niż uśmiechnie do sąsiada?

 

I dlatego właśnie książka Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi cieszy się tak ogromnym powodzeniem do dziś, chociaż jest marnie napisana, nudna jak flaki z olejem, a w dodatku poprzedzona dość mocno narcystycznym wprowadzeniem. Takim, w którym autor każe czytelnikowi obcować z lekturą najczęściej jak się da, najpierw szybko, żeby mógł ogarnąć całość myśli w jak najpełniejszy sposób, a później jeszcze powolutku, żeby się idee w jego głowie utrwaliły i ocukrzyły, co najmniej raz na miesiąc, robiąc notatki i każąc się egzaminować z jej znajomości żonie lub dzieciom (trzeba im dać za to dolara, dla pewności, że nie zawiodą, w końcu kobiecie i dziecku nie warto zaufać do końca).

 

Z pewnością książki nie ratują liczne nawiązania do wielkich słów najwspanialszych mężów stanu w historii Ameryki Północnej, na czele których stoi Abe Lincoln – cytowany w każdym chyba rozdzialiku bestselleru Carnegiego. Genialny, arcynudny Abe Lincoln, który nigdy nikomu nie szczędził pochwał i umiał zawsze przekonać rozmówcę do swojego zdania bez cienia złości czy własnej próżności nawet w najczarniejszej godzinie Wojny Secesyjnej, a wszystko to dlatego, że niegdyś popełnił błąd, który nauczył go raz na zawsze szacunku dla rozmówcy.

 

Trudno też tę książkę za cokolwiek ganić, bo jedna z wielokrotnie powtarzanych przez autora zasad brzmi: NIE KRYTYKUJ, NIE POTĘPIAJ I NIE POUCZAJ. W zasadzie jest tak, że jeśli nie umiesz przyjąć do siebie złotych słów Carnegiego, to Ty masz problem, a nie autor. Jednak żeby ani razu podczas lektury Carnegiego nie powiesić na nim wszystkich psów trzeba mieć cierpliwość Abiego Lincolna.

 

Co jest w tej książce najciekawsze? Przede wszystkim prześwitujący tu i ówdzie obraz Ameryki – próżnej, zadowolonej z siebie, naiwnej, ale też zdolnej do autorefleksji oraz przewartościowania swoich ideałów. Trochę Amerykanom tej umiejętności zazdroszczę. Mam wrażenie, że Polacy jeszcze mają sporo zadań z poradników Carnegiego do odrobienia. Bo nienaturalny ton głosu rzekomo uśmiechniętej telemarketerki wciskającej przez słuchawkę zaproszenia na pokaz garnków w Białymstoku to jeszcze nie ten poziom umiejętności przemawiania językiem korzyści, o który chodzi.

 

Dlatego sądzę, że Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi to książka okropna, ale i tak o klasę lepsza od wszystkich Biblii handlowca, Kobiet z Wenus i całej reszty tandetnej literatury poradnikowej z letnich straganików w tanią książką. Mogliby ją dawać za darmo za zbiórkę plastikowych nakrętek, może świat byłby trochę lepszy i bezpieczniejszy.

 

Robimy to tylko dla pieniędzy, czyli wada ukryta amerykańskiego snu – T. Pynchon, „Wada ukryta”

Wada ukryta - Thomas Pynchon

O Thomasie Pynchonie wiadomo trochę więcej niż o Homerze, ale tylko trochę – nie wiemy, czy istnieje naprawdę, ale wiemy, że nosił kiedyś koszulę z szerokim kołnierzykiem. Pewne jest również, że nikt tak dobrze jak Pynchon nie umie oddać nastroju towarzyszącego ogarniającej bohaterów paranoi. W 49 idzie pod młotek pretekstem do ukazywania tego stanu były symbole trąbek pocztowych, w Wadzie ukrytej są to nawiązania do tajemniczego Złotego Kła, który czasem jest biurowcem, czasem okrętem, a jaszcze kiedy indziej dziurą w ziemi.

 

Wada ukryta utrzymana jest w konwencji kryminału noir, wyraźnie inspirowana Chandlerem, zdecydowanie łatwiejsza w odbiorze od poprzednich powieści Pynchona – nie tylko od Tęczy grawitacji, ale nawet od bardziej przystępnej, kultowej 49 idzie pod młotek. Co nie zmienia faktu, że śledzenie licznych odnóg nieustannie zwodzącej czytelnika na manowce fabuły to spore wyzwanie – zwłaszcza, że Doc (główny bohater książki) co jakiś czas zapomina o tym, czym się akurat zajmuje, bo np. przypala mocnego blanta albo źli ludzie faszerują go psychodelikami.

 

Znalezienie w tej zwariowanej historii wady ukrytej, decydującej o prawdziwym obliczu współczesnej Ameryki wydaje się zadaniem niedorzecznym. Ale ona gdzieś tam jest – może kryje się wśród pierwszych użytkowników ARPA-netu (prototypu Internetu), może wśród PR-owców urzędującego prezydenta (Nixona), a może w gronie przekupnych deweloperów nakazujących zaoranie całej dzielnicy złożonej z faweli. Gdyby tylko bohater potrafił jednoznacznie określić, gdzie są symptomy choroby.

 

Pretekst do snucia opowieści jest z pozoru banalny – była dziewczyna zleca Docowi odnalezienie swojego kochanka, który zniknął w tajemniczych okolicznościach. Następnie znika również dziewczyna. Dalej jest już tylko gorzej – kolejno znikają i odnajdują się różnej maści biznesmeni, policjanci, członkowie faszystowskiego gangu motocyklowego, czarnoskórzy bojownicy o prawa Afroamerykanów, muzyk zespołu surf rockowego, a także pieniądze i narkotyki. A wszystko dzieje się w zwariowanym tempie – Pynchon żongluje aluzjami na temat rozmaitych problemów współczesności (np. rasizmu, korupcji, inwigilacji obywateli przez rząd USA itp.) niczym Frank Zappa na swoich najbardziej szalonych płytach, takich jak We're Only In It For The Money. Bohaterowie Wady ukrytej też zazwyczaj szukają kłopotów dla pieniędzy.

 

W całej tej bełkotliwej magmie ukrywają się autentyczne lęki i obawy bohaterów, które chyba do dziś wydają się żywotne. Jeden z nich boi się, że ARPA-net zabiera mu duszę, inny dochodzi do wniosku, że musi zrekompensować biedakom wszystkie krzywdy, które przytrafiły im się przy jego udziale, dlatego rozdaje swój cały majątek. Ale nie zostaje świętym – zgarniają go wcześniej ludzie służący jeszcze możniejszym rekinom biznesu, by mu ten głupi pomysł wyperswadować.

 

Gdzie jest wada ukryta współczesnej Ameryki? Wg Trumana Capote'a problem leży w tym, że społeczeństwo zbudowane jest na słabym fundamencie – zamiast relacji rodzinno-towarzyskich cementują je zależności finansowe. Pynchon idzie jeszcze dalej i ukazuje, w jaki sposób pieniądze są wypierane przez ich ersatz – szczególnie przez narkotyki, chociaż pokusa kontrolowania swoich sąsiadów przez Internet też brzmi nieźle. I że chodzi nie tylko o Stany, ale w ogóle o świat współczesny.

 

Przemyślcie to sobie jeszcze, jeżeli nagle poczujecie, że ktoś kradnie Wam duszę.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

 

Dlaczego oni idą tak długo, czyli dwa subiektywne spojrzenia na „Hobbita”

Hobbit - J.R.R. Tolkien

 

Recenzja nr 1 – Wojciech, lat 6,5

 

Smaug był super lecz lepsza była bitwa 5 armii najnudniejsza była norka nie dla hobbita ale to nie moja sprawa. Nie wiem czy Bilbowi moje wszystkie słowa by się podobały, ale najśmieszniejsze było to że gdy biedny zgłodniały umierający z pragnienia i wyczerpany hobbit wrócił do domu to wszyscy uważali go za zmarłego.

 

(pisownia oryginalna)

 

Recenzja nr 2 – Piotr, lat 33,5

 

Jak byłem mały, bardzo chciałem przeczytać Władcę Pierścieni. Najbardziej intrygowały mnie okładki wydania „Czytelnika”. Te ze świecącym pierścieniem oraz smętnym orszakiem, przemierzającym zamglony las z tyłu książki. Pierwszy tom jeszcze nazywał się Wyprawa, a nie Drużyna Pierścienia – tego drugiego tytułu do dziś jakoś nie zaakceptowałem, chociaż był bardziej zgodny z oryginałem. Tolkiena usiłowałem przeczytać jak miałem 8 lat, śniły mi się te okładki po nocach, ale wujek (właściciel trylogii) powiedział, że nie mogę, bo za trudne i za straszne. W sumie miał rację. Ale ja tak długo wierciłem mu dziurę w brzuchu, aż powiedział: Przeczytasz Hobbita, to ci pożyczę Władcę Pierścieni. Przeczytałem i nie miał wyjścia. Pożyczył. Lektura Władcy Pierścieni między 9 i 10 rokiem życia była naprawdę ekscytującym doznaniem. W życiu się tak nie bałem. Było ekstra.

 

Dziś to ja nie pozwalam czytać Władcy Pierścieni mojemu własnemu synowi. Niech poczeka, jeszcze nawet 7 lat nie skończył. Za to Hobbita przeczytałem mu na dobranoc, w kilku podejściach. Miłośnicy elfów i smoków pewnie się oburzą, że jak to na dobranoc, że to arcydzieło fantasy, że świętość i skarb. Wciąż jednak uważam, że to czarująca baśń dla dzieci. Zresztą, Tolkien pisał Hobbita właśnie jako baśń, dopiero Władca Pierścieni był adresowany do starszych czytelników. Hobbita można z powodzeniem czytać sześciolatkowi do poduszki, nie ma w nim nic strasznego (no, może trochę te pająki w Mrocznej Puszczy). Jedyne ryzyko jest takie, że młody czytelnik nie wytrzyma licznych przydługich tolkienowskich opisów.

 

Bo powiedzmy sobie szczerze – Hobbit jest trochę nudny. Tolkien był wykładowcą uniwersyteckim, który oczekiwał od swoich słuchaczy/czytelników naprawdę sporo cierpliwości. Zresztą, nigdy się tej maniery nie pozbył – pierwszy rozdział Władcy Pierścieni sprawił, że jako dziecko byłem bliski porzucenia planu przeczytania trylogii, zwyciężyła mnie jednak moc oddziaływania pierścienia z okładki, zbyt długo pozostawałem pod jego wpływem. Ale przyznajcie szczerze – przebrnęliście przez te wszystkie dodatki do Powrotu Króla? I umieraliście z niecierpliwości, by dowiedzieć się, co takiego zmieniło się w Shire po zniszczeniu Pierścienia Władzy? Zresztą, nawet Auden w wielokrotnie cytowanej recenzji z „New York Timesa” podkreślił, że humor Tolkiena jest miejscami drewniany.

 

W Hobbicie jest mniej więcej tak samo – wyprawa krasnoludów pod Samotną Górę dłuży się niemiłosiernie, piosenki śpiewane przez naszych bohaterów mniej więcej co dziesięć stron trącą dziś myszką, a na pewno w momencie wydania książki wcale nie było lepiej (to jest konwencja XVIII-wiecznych powieści przygodowych i powieści grozy), a szczegółowe opisy żmudnych czynności (np. zdobywania jedzenia, układania się do snu, nabijania fajki czy szukania chusteczki do nosa) potrafią uśpić nawet najbardziej ożywionego młodego czytelnika. O rodzicu nie wspominając.

 

Ale mamy też plusy – naprawdę lubię dreszczykiem podszyty rozdział o Mrocznej Puszczy, romantyczny z ducha wątek uwięzienia przez Leśne Elfy (które w końcu okazują się sprzymierzeńcami, tylko chytre krasnoludy nie umiały na to wpaść wcześniej), a także sposób kreacji postaci Gandalfa jako tego, który wie więcej niż inni, ale nie wie wszystkiego, a w dodatku też się boi, bo z ciemną stroną mocy nie ma żartów. Lubię też realistyczną koncepcję Bitwy Pięciu Armii – zawiązywane w niej sojusze faktycznie mogłyby mieć miejsce w świecie rzeczywistym. Lubię też to, że nasz sympatyczny, mały hobbit jest w tej wczesnej wersji tolkienowskiego świata bardziej złodziejem niż mesjaszem. We Władcy Pierścieni Frodo-Odkupiciel Win Wszystkich Ludów Śródziemia i jego wierny towarzysz Sam są trochę nieznośni.

 

Podsumowując lekturę Hobbita – mój syn był zachwycony, choć znużony dłużyznami. Powiedziałem mu, że we Władcy Pierścieni jest ich jeszcze więcej, co na jakiś czas pozwoliło mi odwlec kolejną odsłonę rozmowy o tej książce. Mimo wszystko, przygoda Bilba i brodatych krasnoludów jest warta wysiłku. I wciąż uważam, że jako książka dla dzieci Hobbit zdecydowanie się broni – historia jest bardzo sugestywna, a w dodatku podszyta dreszczykiem i zanurzona w melancholijnym sosie. A że Peter Jackson zrobił z niej kilka godzin filmu – trudno, to już nie moje zmartwienie.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Jak nie zgubić się pośród ścieżek do raju – Truman Capote i jego opowiadania

Pośród ścieżek do raju i inne opowiadania - Truman Capote

Sprzedaj swój sen za pięć dolarów. Ale tylko pod warunkiem, że będzie oryginalny, nie zmyślony i gotowy do użycia. Zgadnij, ile drobnych znajduje się w gąsiorze po winie stojącym na półce w sklepie pana Marshalla, a dostaniesz je wszystkie. Zaproś swojego najgorszego wroga na indyka w Święto Dziękczynienia i miej nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży. A jak będziesz stary i schorowany, Jezus Chrystus na pewno wysłucha Twoich modlitw, o ile nie okaże się czyhającym na Twój doczesny dobytek szabrownikiem. Bo ścieżki do raju bywają kręte, a w dodatku tu i ówdzie porośnięte chaszczami.

 

Opowiadania Trumana Capote'a można potraktować jako pasjonujący i wspaniale skonstruowany dodatek do nielicznych, ale mistrzowskich powieści. Można też założyć, że reprezentują osobną zupełnie ligę i postawić obok krótkich form Munro, Atwood i Sebalda – pasują tam doskonale. A co najważniejsze, można w nich tropić co najmniej dwa pasjonujące wątki: nieustanne dążenie bohaterów do zmiany, do przekroczenia ograniczeń, jakie narzuca jednostce społeczność/kultura/religia, a także demaskowanie ułudy, jaką zazwyczaj okazują się: pragnienie sławy, pieniądze lub obietnica Raju – prawdziwego bądź sztucznego.

 

I tak niepewna zapowiedź uczucia, które jeszcze mogłoby wykiełkować w panu Bellim po spotkaniu uroczej nieznajomej na grobie żony, okazuje się fałszywie brzmiącym dźwiękiem alarmu, ostrzegającego bohatera przed cmentarną hieną – starą panną szukającą męża wśród wdowców. A Sylvia już nigdy nie odzyska snów, które sprzedała Panu Niedoli – zostały one zużyte. Ale można popatrzeć na to z innej perspektywy. Mary O'Meaghan, podrywająca wdowców na cmentarzu (czyli pośród ścieżek do raju) wciąż wierzy w to, że odmieni swój los i znajdzie prawdziwą miłość, a Sylvia pijąca z kloszardem whiskey (kupioną za zapłatę za swoje sny) ostatecznie przekonuje się, że złudzenie szczęścia, jakie daje uregulowane, porządne życie w zgodzie z mieszczańskimi zasadami jest jeszcze mniej warte, niż sny sprzedawane za pięć dolarów.

 

I gdzieś w tym wszystkim odnaleźć można cień pisarza, który dzieciństwo spędził gdzieś pośrodku niczego, w stanie Alabama, a jego wielka ucieczka w świat blichtru i sławy okazała się skrajnie wyczerpująca zarówno psychicznie, jak i fizycznie – Capote umarł wskutek wycieńczenia organizmu zatrutego alkoholem i narkotykami. Po drodze przydarzyło mu się kilka mistrzowskich powieści, wśród których znalazły się legendarne Śniadanie u Tiffany'ego oraz Z zimną krwią, a także mnóstwo rozproszonych opowiadań, zebranych w tomie Pośród ścieżek do raju.

 

Czy było warto? Z punktu widzenia czytelnika – na pewno. Mamy tu do czynienia z pasjonującą historią rozkwitu i upadku wielkiego talentu pisarskiego. I z próbą uchwycenia czegoś bardzo ważnego – pragnienia zmiany, oczekiwania na lepsze życie, marzeń o tym, by znaleźć się gdzie indziej. Próbował tego Capote, próbowali bohaterowie jego opowiadań. Warto posłuchać ich historii.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Mesjasz, Guliwer i Stara Szafa - „Opowieści z Narni” C. S. Lewisa

Opowieści z Narnii (2 tomy) - C.S. Lewis, Andrzej Polkowski, Pauline Baynes

Siedem części przygód angielskich dzieci w baśniowej krainie Narni to idealny ekstrakt składników tworzących dobrą literaturę dziecięcą. Młodsi czytelnicy znajdą tu czarujące opowieści o mówiących zwierzętach i bohaterskich przygodach, nieco starsi – zalążek fantasy z zawirowaniami czasoprzestrzeni i przejściami między światami. A ich rodzice? Naprawdę nieźle brzmiące echa historii, które znają z innych tekstów. Zazwyczaj z Biblii, ale krzywdzącym uproszczeniem byłoby sądzić, że Narnia to biblia pauperum w bajkowym świecie. Narnia znaczy znacznie więcej.

 

Choć oczywiście opowiedzianych baśniowym językiem historii biblijnych jest tu sporo. Mamy złożonego w ofierze, ale dzięki temu paradoksalnie zwycięskiego Mesjasza-Aslana (Lew, Czrownica i Stara Szafa to historia niemal czysto ewangeliczna, z oczekiwaniem na Mesjasza i Odkupieniem), mamy stworzenie świata z kosmicznej pustki, poprzez boskie tchnienie Aslana (Siostrzeniec Czarodzieja), mamy wreszcie Apokalipsę w Ostatniej bitwie. I nie chodzi tu tylko o konserwatywny (czasami nieznośnie) światopogląd autora i chrześcijańską z ucha koncepcję Boga-Aslana, który jest tu Pierwszym Poruszycielem, panteistycznym duchem natury i Zbawicielem. Diabeł (choć chciałoby się powiedzieć: anioł) tkwi w szczegółach.

 

Przyjrzyjmy się choćby najciekawszej, bo najmocniej opartej na intertekstualnych nawiązaniach części, wieńczącej cały cykl Ostatniej Bitwie. Czysta przyjemność tekstu dla literaturoznawcy, bo są tu użyte chyba wszystkie dostępne Lewisowi intertekstualne tricki. Historia odwołuje się do wszystkich poprzednich części cyklu, zwłaszcza do opowieści o powstaniu świata w Siostrzeńcu Czarodzieja i do eschatologiczno-ewangelicznego Lwa, Czarownicy i Starej Szafy. Wracają bohaterowie Srebrnego Krzesła, a pod koniec pojawiają się wszystkie dzieci, które kiedykolwiek nawiedziły krainę Aslana (poza Zuzanną, która dorosła, zatem woli się stroić, pończochy zakładać i usta malować). A w dodatku jest to historia z kluczem. I to skomplikowanym – Apokalipsą św. Jana.

 

Bo w Ostatniej Bitwie pojawia się zarówno Antychryst, jak i obraz Sądu Ostatecznego. Na początku historii fałszywy prorok (małpa w koronie, jak w katastroficznym Balu w Operze Tuwima) głosi rychły powrót Aslana, którym jednak okazuje się Antychryst – osioł przebrany w skórę Lwa, zapowiadający nadejście przerażającego bóstwa, Tasza (nazywanego tu Taszlanem). Łatwo zauważyć skłonność Lewisa do stosowania karykatur. I nic w tym dziwnego, w końcu w Apokalipsie św. Jana Antychryst jest karykaturą Chrystusa – tak samo osioł w skórze Lwa jest karykaturą samego Lwa, a Taszlan jest karykaturą Aslana.

 

Fałszywy Bóg wprowadza żyjące w Narnię zwierzęta w stan chaosu. Nie wiadomo już, co jest dobre, a co złe, następuje wymieszanie pojęć, a słowo tak może oznaczać nie (Wasza mowa niech będzie: "Tak - tak, nie - nie". A co nadto, z zepsucia jest - Mt 5,37). Ostatecznie jednak Aslan zwycięża Taszlana, ale do pierwotnego ładu nie da się już powrócić, dlatego następuje Sąd. Mówiące zwierzęta patrzą w oczy Aslanowi, a następnie te, które były bez trwogi, odchodzą do lepszego świata, a te, które zawiniły – stają się zwykłymi, pozbawionymi daru mowy zwierzętami z ludzkiego świata.

 

Biblijne symbole i odwołania do staro- oraz nowotestamentowych narracji nie wyczerpują jednak bogactwa literackich odniesień licznie zapełniających karty Opowieści z Narni. Mamy tu zabawę gatunkami (opowieść inicjacyjna, powieść drogi, powieść łotrzykowska, parabola) i motywami literackimi. W Księciu Kaspianie prawowity następca tronu Narni musi odzyskać władzę zagrabioną podstępem przez wuja, który zresztą wysyła Kaspiana na pewną śmierć – identycznie jak w Hamlecie Szekspira. Zwiedzane przez bohaterów wyspy w Podróży „Wędrowca do Świtu” niejednokrotnie są pretekstem do ukazywania utopijnych światów, poprzez które krytykowany jest świat rzeczywisty, a zwłaszcza nieudolne rządy i upadek obyczajów w Anglii (co znów mocno przypomina Podróże Guliwera). W Srebrnym Krześle mamy mocno wyeksponowany nastrój grozy i liczne odwołania do motywów zgoła romantycznych (np. czarodziejka z jeziora, która okazuje się wiedźmą). Natomiast Koń i jego chłopiec odwołuje się do historii z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy oraz kultury arabskiej.

 

Zresztą, nietrudno dostrzec tu charakterystyczną konstrukcję świata: Narnia to chrześcijańska Europa, natomiast za graniczącą z nią górzystą Archenlandią znajduje się Kalormen, konkurujący z wyznawcami Aslana świat ucharakteryzowany na Bliski Wschód. Aslan to bóg prawdziwy, wybaczający i poświęcający się za swoich wyznawców, a bóg Kalormeńczyków to straszny i mściwy Tasz, który co jakiś czas próbuje podporządkować sobie Narnię. Od czasu do czasu wybucha jakaś Święta Wojna.

 

Opowieści z Narni czyta się z ogromną przyjemnością – bo trudno o bardziej elokwentnego i lepiej przygotowanego pisarza (C. S. Lewis był literaturoznawcą i mediewistą) do tkania tak misternej konstrukcji z plątaniny mitów, wątków literackich i elementów co najmniej dwóch wielkich religii monoteistycznych niż autor Księcia Kaspiana. Nawet, jeżeli jego utyskiwania na skarlenie w czasach powojennych porządnej (jego zdaniem), ultrakonserwatywnej edukacji angielskiej dziś na poły śmieszą, na poły oburzają. A jego natrętny moralizm jest trudny do zniesienia. I mimo tych wszystkich uproszczeń w konstrukcji świata, nierzadko mocno krzywdzących, a zawsze wynikających z przekonania, że chrześcijanin-Europejczyk jest lepszy od reszty świata.

 

Trudno. I tak oryginalne historie z Narni zdecydowanie przewyższają ich rozbuchane, przystosowane do gustów miłośników Petera Jacksona, hollywoodzkie ekranizacje. Bo są wdzięczniejsze i napisane z założeniem, że czytelnik doskonale sam sobie poradzi z odczytaniem opowiadanych historii. Nawet bardzo młody czytelnik.

 

PS. Opowieści z Narni dostałem od ojca, jak miałem jakieś 8 czy 9 lat. Musiałem wyleczyć wszystkie zęby i pozwolić sobie założyć aparat ortodontyczny, żeby je wyżebrać. Szczerze nienawidziłem dentysty i równie szczerze ufałem Aslanowi. Dziś już mu nie ufam, mam wrażenie, że trochę wyprowadził mnie w pole z tym swoim kategorycznym przymusem wiary w spełnienie jego obietnic, ale mimo wszystko historie z Narni przeczytałem synowi na dobranoc. Zajęło nam to dwa lata. W pierwowzór Aslana nie wierzę, ale wierzę w to, że warto opowiadać sobie dobre historie. Nawet, jeżeli niektóre ich fragmenty już mi się nie podobają i wymagają komentarza.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Wszyscy byliśmy oburzeni – T. Capote, „Z zimną krwią”

Z Zimną Krwią - Truman Capote

 

Najlepsza książka Trumana Capote'a bulwersowała od samego początku. I do dziś wywołuje kontrowersje – wystarczy wpisać sobie w Google hasło „z zimną krwią” i spojrzeć na nagłówki wyszperanych materiałów. Wyjdzie na to, że Capote to bezwzględny, cyniczny manipulator czytelnikiem, a Z zimną krwią jest wielkim kłamstwem. Oczywiście, nie jest takim znów wielkim kłamstwem, tylko lekko podkręconym tekstem – w końcu pisarz umiał się dobrze ustawić, a nie tak łatwo zdobyć dostęp do najlepszych informatorów. Nie miejmy mu zatem aż tak bardzo za złe faktu, że wybielił postać Alvina Deweya, głównego śledczego w sprawie opisywanego poczwórnego morderstwa, przekręcił kilka szczegółów i dodał ładną puentę. Książka wywoływała – i nadal wywołuje – tak liczne kontrowersje jeszcze z kilku powodów.

 

Najpierw dlatego, że nikt przed autorem Śniadania u Tiffany'ego nie kazał amerykańskim czytelnikom mierzyć się z czymś tak przerażającym, jak umysł mordercy. I to nie mordercy z przypadku, tylko urodzonego mordercy, który popełnia zbrodnię w zasadzie bez powodu (albo pozornie bez powodu). Po tej stronie Oceanu było trochę inaczej, po dwóch wojnach światowych i egzystencjalizmie europejscy czytelnicy jakoś się z tematem absurdalnego morderstwa oswoili – choć nigdy do końca. Dla czytelnika amerykańskiego, dobrze wychowanego, zasiadającego z Biblią do każdego obiadu, mogło być to jednak oburzające. Stąd ogromny sukces Capote'a i jego koleżanki z podwórka, Harper Lee, która w Zabić drozda równie skutecznie jak narrator Z zimną krwią kazała swoim rodakom mierzyć się z niewygodną świadomością, że u sąsiada mogła wydarzyć się tragedia.

 

Ale to jeszcze nie wszystko. Równie oburzające jest to, że Capote w swojej (nie do końca) bezstronnej powieści non-fiction udziela głosu mordercom i porządnym obywatelom USA na równych prawach. Nie wybiela przestępców, choć poprzez wnikliwa analizę psychologiczną czyni potwora bardziej ludzkim. Ale też znajduje zło po jasnej stronie mocy – niech za przykład posłuży ksiądz-hipokryta, który wyciąga od młodego chłopaka wyznania na temat dokonanego przez niego morderstwa (bo chce pomóc jego duszy), by następnie bezlitośnie potępić go na sali sądowej. Nawet, jeśli jego karząca ręka wznosiła się w geście sprawiedliwym, nie on był powołany do tego, by być narzędziem boskiej zemsty.

 

Capote naprawdę genialnie wkomponował w historię morderstwa aluzje na temat małoduszności, warcholstwa i hipokryzji „porządnych Amerykanów”. Czynił to bezkarnie, bo przecież nikt nie posądzałby go o sprzyjanie mordercy. To jasne, że Capote był po właściwej stronie barykady, razem z nadto wybielonym głównym śledczym. I dlatego mógł sobie pozwolić na więcej. Na przykład na wzmianki o powszechności homoseksualizmu (tak radykalnie piętnowanego przez cnotliwych obywateli stanu Kansas) wśród amerykańskich żołnierzy dzielnie ginących w Korei. Zresztą, w książce jest wzmianka o jednym tylko bohaterskim czynie dokonanym podczas tej wojny – zepchnięciu Japończyka z mostu do rzeki.

 

I dlatego właśnie poza głównym wątkiem Z zimną krwią, czyli historią poczwórnego morderstwa, tak bardzo zajmujące jest tło tej opowieści. A dzieje się w nim sporo – american housewife zadaje retoryczne pytanie: jak żyć po tak strasznej zbrodni? I czyni to oczywiście przy okazji podawania obiadu. A inny „porządny Amerykanin” mówi śledczemu wprost: znajdźcie ofiarę, powieście kogoś innego, bo moja żona boi się sama chodzić do wychodka.

 

Czy naprawdę jesteśmy od nich tak bardzo różni?

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Pani Bovary na Manhattanie, czyli „Śniadanie u Tiffany'ego”.

Wszyscy dobrze znamy Holly. Nosi długie rękawiczki powyżej łokcia i czarną sukienkę, pali papierosy z długiej, cieniutkiej fifki i ma czarujący uśmiech – trochę nastolatki, trochę dorosłej kobiety, ale tak do końca nie wiadomo. Jest słodka i spogląda na nas z wieszanych w kawiarenkach plakatów, świetnie sprawdza się też na kubeczkach do kawy. Holly Golightly z twarzą Audrey Hepburn to ikona popkultury – jak Marylin na obrazie Warhola i Scarlett w objęciach Rhetta. Wszyscy dobrze znamy Holly. Ale to oczywiście nieprawda.

 

Nie znamy jej. Nie dlatego, że film znacząco zmienia fabułę najpopularniejszej powieści Trumana Capote'a. Właściwie film jest książce dość wierny. Poza kilkoma niuansami – np. w powieści Holly w ogóle nie wchodzi do Tiffany'ego, tylko marzy o śniadaniu u jubilera, a o zakupach w tym sklepie dowiadujemy się mimochodem (np. Fred kupuje tam krzyżyk ze św. Krzysztofem, choć go na to w zasadzie nie stać). Poza tym bohaterka powieści jest trochę bardziej cyniczna i niewątpliwie mniej słodka, niż w kreacji Hepburn. Nie znamy Holly z innego powodu. Bo Holly nie chce, żebyśmy ją bliżej poznali. Wymyka się, ucieka jednoznacznej identyfikacji, dlatego przy skrzynce pocztowej wiesza bilecik z napisem „w podróży”.

 

Dlatego właśnie ikoniczny wizerunek Holly z filmu Śniadanie u Tiffany'ego tak naprawdę jest sprzeczny z naturą tej postaci. Bo Holly nie jest uroczą dziewczyną, którą spotkalibyście na kawce na Manhattanie (o ile byłoby Was stać na croissanta w jej towarzystwie). Holly to nowojorska Pani Bovary, która nigdzie nie może zagrzać miejsca, chociaż wcale nie uważa, że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma, ale tam, gdzie bardziej się to opłaca.

 

Przed kim i przed czym ucieka Holly? Przed porzuconym mężem, przed zbyt zdeklarowanymi kochankami, przed stabilizacją, przed przywiązaniem (choćby do kota), przed odpowiedzialnością, a w końcu także przed wymiarem sprawiedliwości. Uciekają przed czymś również bohaterowie innych opowiadań z tego tomu. Ottilie, bohaterka Domu z kwiatów, w odróżnieniu od Holly, ucieka od życia pozbawionego prawdziwej miłości. Uciekają też bohaterowie Brylantowej gitary – zarówno na planie rzeczywistym (ucieczka z więzienia), jak i metaforycznym (ucieczka w ułudę, jaką daje muzyka).

 

W moim odczuciu Holly realizuje jakąś archetypiczną potrzebę poszukiwania lepszego życia. Jakby przeczuwała, że życie jest gdzie indziej, jak bohaterowie Kundery. I trochę jak Don Kichot po lekturze rycerskich romansów, ucieka do Nowego Jorku, bo naczytała się kolorowych magazynów z „Harper's Bazaar” na czele (w którym zresztą Capote publikował swoje opowiadania).

 

W Brylantowej gitarze narrator mówi, że ze wszystkich pór roku najokrutniejsza jest wiosna. I dopełnia zdanie: przez skostniałą od mrozu ziemię przebijają się łodyżki, młode liście tryskają ze starych, pozostawionych na zatratę, gałęzi, usypiający wiatr hula w śnieżnej zieleni. Brzmi jak niemal dokładne odbicie wstępu do Ziemi jałowej T. S. Eliota: Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi/Z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza/Pamięć i pożądanie, podnieca/Gnuśne korzenie sypiąc ciepły deszcz. I tak dalej.

 

Dlatego właśnie warto sięgnąć do Śniadania u Tiffany'ego i innych opowiadań Capote'a. Nawet, jeżeli mamy już trochę dosyć tego obrazka z Audrey Hepburn.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Kryminał noir wkracza w świat horrorów gore, czyli „Grób” Gai Grzegorzewskiej

Grób - Gaja Grzegorzewska

 

Autorka Grobu rządzi w polskim kryminale. Nieważne, że są pisarze, którzy sprzedają się lepiej albo są bardziej doceniani w recenzjach drukowanych w kolorowych magazynach. To Grzegorzewska tworzy pełnokrwiste, naprawdę przerażające historie, porównywalne z koszmarami tworzącymi kanwę np. serialu True Detective. Takie z najbardziej ohydnymi zbrodniami i zboczeniami, wśród których kazirodztwo okazuje się wątkiem niemal romantycznym. A w dodatku mistrzowsko posługuje się językiem dresów, dzięki czemu jej ostatnie dwie książki, których akcja rozgrywa się głównie na krakowskich blokowiskach, są naprawdę wciągające. Grzegorzewska każe czytelnikowi tkwić w ogromnym napięciu i śmiać się do rozpuku niemal jednocześnie.

 

Grób jest przedostatnim kryminałem Grzegorzewskiej, który wydany został w 2012 roku. I jest to w jej dorobku książka przełomowa. Czwarty z kolei tom o Julii Dobrowolskiej (skądinąd dość irytującej postaci i w zasadzie w porównaniu np. z Kamieńską, bohaterką książek Marininy, niezbyt interesującej) okazał się uwerturą do genialnego Betonowego pałacu z ubiegłego roku. Pierwsze trzy tomy cyklu to „tylko” świetne kryminały typu chandlerowskiego, choć z kobietą w roli głównej, okraszone mocno makabrycznymi zbrodniami (ale takie znamy choćby z cyklu o Wallanderze, zatem jest świetnie, ale jeszcze nie nowatorsko).

 

Grób zaczyna się podobnie jak poprzednie kryminały Grzegorzewskiej, ale gdzieś w połowie książki autorka wkracza w naprawdę mroczny rejon. Osiedle to opanowane przez lokalną mafię blokowisko, gdzie drobne gangsterskie wyroki, narkotyki i prostytucja to chleb codzienny. A zdarza się, że bywa naprawdę nieprzyjemnie. W Betonowym pałacu będzie już przede wszystkim nieprzyjemnie.

 

Miałem z Grobem zasadniczy problem – najpierw przeczytałem Betonowy pałac, czyli książkę, w której Grzegorzewska poszła o krok dalej, miejscem akcji czyniąc niemal wyłącznie Osiedle. I w której dresiarski język jest jeszcze lepiej dopracowany (a to największy atut kryminałów Grzegorzewskiej). Po lekturze ostatniego kryminału Grzegorzewskiej czytanie Grobu to śledzenie tego, jak rodził się wątek Osiedla i jak rozwijała się historia Profesora, który w Betonowym pałacu jest postacią bardzo interesującą, a w Grobie jeszcze trochę niedokończoną. Profesora poznałem jako bohatera pod wieloma względami podłego, ale też wielowymiarowego, kierującego się swoiście pojmowanym kodeksem moralnym. W Grobie jest jeszcze przede wszystkim naspidowanym dresiarzem.

 

Poza tym zapowiadana w blurbie mroczna tajemnica z przeszłości Julii Dobrowolskiej jest czytelnikom Betonowego pałacu dobrze znana. Dlatego mamy do wyboru dwie możliwości – albo śledzić historię Dobrowolskiej po kolei, jak serial, albo potraktować Grób jako wprawkę do Betonowego pałacu. Przypomina to trochę słuchanie płyt z piosenkami powyciąganymi przez artystę z archiwum. Albo odpalenie Hell Awaits Slayera zaraz po Reign in Blood.

 

Tak czy siak, oba kryminały Grzegorzewskiej to mistrzostwo gatunku. A scena z Grobu, w której Julia pije podrasowaną LSD herbatkę, a następnie jest straszona piekielnymi wizjami przez naprawdę paskudnych typów, jest naprawdę mocna. Warto przekroczyć granicę Osiedla i wejść w koszmary Grzegorzewskiej – byle tylko na papierze, a nie po zmroku na rzeczywistym blokowisku. Krakowskim czy jakimś innym.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Czarnoskóra Medea i monolog zza światów - „Umiłowana” Toni Morrison

Umiłowana - Renata Gorczyńska, Toni Morrison

124 był nawiedzony. Pełen dziecięcego jadu. Wiedziały o tym kobiety mieszkające w tym domu i wiedziały dzieci. Początek najsłynniejszej powieści Toni Morrison elektryzuje jak mało co w literaturze. Gdybym miał ułożyć listę 10 Najlepszych Początków Powieści Ever, Umiłowana otwierałaby pierwszą trójkę. Ciężar gatunkowy słów układających się w pierwszy rozdział piątej powieści Toni Morrison nie ustępuje całemu Makbetowi. Warto jednak podjąć wyzwanie, bo to jedna z najlepszych książek napisanych w ludzkim języku. Przy czym gęsty styl, wymagający od czytelnika nieustannej uwagi i ogromnego emocjonalnego zaangażowania, to zdecydowanie nie jest największa trudność związana z lekturą Umiłowanej.

 

Toni Morrison zmusza czytelnika do zmierzenia się z tragedią trudną do wyobrażenia. Główna bohaterka – Sethe, zbiegła murzyńska niewolnica – próbuje zamordować swoje dzieci, by uniknęły jej strasznego losu. Udaje jej się z kilkumiesięczną córeczką, starsi synowie przeżywają, a noworodek zostaje jej w porę odebrany. Sethe jest jak mityczna Medea, ale jej historia jest znacznie bardziej poruszająca, bo dzieciobójstwo w Umiłowanej jest motywowane nie zazdrością, lecz miłością. Morrison każe czytelnikowi wniknąć w stan umysłu Sethe kilkanaście lat po tragedii, a następnie konfrontuje jej wspomnienia z opiniami innych byłych niewolników, a także zdaniem bliskich – Paulem D (niegdyś towarzyszem niedoli, a dziś kochankiem), Denver (nastoletnią już córką, która cudem uniknęła śmierci z ręki własnej matki) oraz tytułowej Umiłowanej, czyli zamordowanej córki, przybyłej zza światów w postaci ni to zjawy, ni to żywej osoby.

 

Amerykańska Noblistka nie oszczędza czytelnika, nie daje mu łatwych wskazówek, nie pozwala mu się oprzeć w bezpiecznej konwencji realizmu magicznego (bo Umiłowana ma więcej wspólnego z powracającymi zza grobu zjawami z romantycznych ballad niż z przekraczającymi ramy realizmu bohaterami Marqueza), mnoży niejasności i przemilczenia, każe konfrontować znaczenia metafor z odległych od siebie partii powieści. Są fragmenty, których nigdy nie dopowiada do końca, np. monolog Umiłowanej, w której pojawiają się nierozszyfrowane nigdzie indziej symbole, interpretowane jako aluzje do kilku wieków murzyńskiego niewolnictwa. Wreszcie pojawiają się w powieści obrazy przerażające, których pełna konkretyzacja musi spotkać się z wewnętrznym wstrząsem, np. opisy gwałtów na niewolniczych statkach, narzędzi tortur lub niezliczonych krzywd zadawanych czarnoskórym robotnikom przez białych. Obraz wykopanego w błotnistym rowie więzienia, a właściwie klatki dla niewolników, z której ucieka Paul D, przywołuje w pamięci czytelników najstraszniejsze wspomnienia byłych więźniów KL Auschwitz.

 

Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje po książce Morrison czegoś dla czytelników o mocnych nerwach, którzy jednak sięgają po coś bardziej wysublimowanego niż kolejne książki Stephena Kinga – choć streszczenie fabuły mogłoby sugerować, że Umiłowana to takie bardziej zaangażowane społecznie Lśnienie. Upiór zmarłej córki Sethe nie pojawia się tu, by straszyć bohaterów (którzy lepiej lub gorzej jakoś się z jego obecnością w domu 124 godzą), lecz by przypominać o minionych krzywdach, a także zmierzyć się z własnym losem.

 

Nie sposób nie wspomnieć o niesamowitym języku, który tworzy materię tej powieści. Języku, w którym słychać stare, niewolnicze pieśni, frazę starotestamentowych ksiąg, narracje Faulknera i czystą poezję, w której najważniejsze sensy tworzą się tam, gdy słowa się kończą. Renata Gorczyńska, autorka polskiego przekładu, nazywa Umiłowaną poematem – i z pewnością nie chodzi tylko o fragment, w którym zmarła córka Sethe wygłasza monolog zza światów, używając przy tym wyłącznie języka, którym może operować dziecko (Jestem Umiłowana i ona jest moja. Sethe jest tą, która zrywała kwiaty, żółte kwiaty w miejscu przed skuleniem się. Oderwała je od zielonych liści. Teraz te kwiaty są na kołdrze, tam gdzie śpimy. Właśnie miała się do mnie uśmiechnąć, gdy przyszli ludzie bez skóry i wyciągnęli nas na słońce ze zmarłymi i zepchnęli ich do morza). Poemat tworzy w zasadzie każde zdanie tej niezwykłej powieści.

 

PS. Umiłowaną znalazłem w koszu z tanią książką w Tesco, pod banerem Dobra rozrywka w niskiej cenie. Wydanie ze Świata Książki, z koszmarną okładką (łańcuch w kształcie serc, mój syn myślał, że to pierniczki), na pewno trafiło tam przed Walentynkami i jakoś się zawieruszyło. Już widzę minę kogoś, kto kupił Umiłowaną dziewczynie na 14 lutego przez pomyłkę. To tak, jakby szukać 50 twarzy Greya, a kupić Eichmanna w Jerozolimie.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Z wąsem pewniej i bezpieczniej – Emmanuel Carrère „Wąsy”

La moustache - Emmanuel Carrere

 

Wąsy to nie rurki z kremem. Mogą symbolizować różne sprawy, które zawsze mają znaczenie fundamentalne. Dla statystycznego polskiego Janusza wąsy oznaczają przynależność do tej części męskiej populacji, która grilluje, kupuje taniej, sama naprawia sobie samochody, nie pozwala kobietom nimi jeździć i pije wódkę normalnie, a nie jakieś drineczki. Nie wiem, jak to dokładnie jest we Francji, ale wyobrażam sobie, że wąsy (bez brody) to wizytówka porządnego mieszczanina (takiego taty Mikołajka), jeżdżącego do pracy starym Peugeotem, dostającego deskę z serem po każdym obiedzie i oburzającego się na chamskie zwyczaje obcokrajowców dzwoniących w porze sjesty. Natomiast bohater książki Carrèrego to wąsaty hipster - architekt z długimi włosami, który dobrze się ubiera i co roku lata na wakacje na Bali, a wąs to dla niego element układanki, za pomocą której definiuje swój styl. Tak czy owak, wąsy to zakotwiczenie w rzeczywistości.

 

W debiutanckiej powieści Carrèrego, świetnego francuskiego pisarza, autora genialnego Limonowa, na którego nową, wzbudzającą już we Francji kontrowersje książkę o religii czekam z niecierpliwością, wąsy symbolizują właśnie coś, co pozwala bohaterowi zachować zdrowy rozsądek. Po ich zgoleniu Marc zachowuje się jak postać z Powiększenia, np. pływa przez cały dzień w te i wewte promem, maniakalnie zerka na bezużyteczny magnetofon od odłączonej automatycznej sekretarki, wsiada w pierwszy lepszy samolot i leci w nieznane. A jego życie stopniowo zamienia się w koszmar.

 

Najgorsze jest to, że nikt nie zauważa przyczyny obłędu. Żona, przyjaciele, przypadkowi nieznajomi – wszyscy utrzymują, że Marc nigdy nie miał wąsów. Przypomina to trochę Przemianę Kafki, w której nikogo nie dziwiło, że Gregor Samsa zamienił się w robala. Nic dziwnego, że bohater Wąsów wszędzie dopatruje się spisku przeciwko niemu, a cała jego historia to studium szaleństwa umysłu cierpiącego na manię opartą właśnie na wietrzeniu spisku tam, gdzie go nie ma.

 

W Powiększeniu Antonioni wtrąca całą historię w nawias, jaki kreuje scena, w której bohaterowie odbijają niewidzialną, wyimaginowaną piłeczkę. Świat jest tu ukazany jako gra pozorów, dostosowywanie się do absurdalnych reguł, szaleństwo, z którym trzeba się zmierzyć, ale chyba można liczyć na jakąś formę absurdalnego zwycięstwa – gdy poznamy zasady zabawy i spróbujemy się ich mimo wszystko trzymać. W Wąsach nigdy do końca nie wiadomo, kto jest obłąkany – Marc czy reszta świata.

 

Z szaleństwem z powieści Carrèrego nie można wygrać. Przynajmniej nie na tym poziomie świadomości, jakim dysponuje główny bohater Wąsów, bo już Limonow będzie sobie z tym radził świetnie. Mało tego, zarazi swoim szaleństwem innych, jak Tyler w Fight Clubie, a następnie uczyni z ogarniętych jego manią półgłówków prywatną armię, na poły faszystowską, na poły bolszewicką. Ale to już inna historia.

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Nobel noir, czyli styl i klasa Patricka Modiano

Przejechał cyrk - Patrick Modiano

Młodociany bohater w garniturze na wyrost, udający doświadczonego amanta, piękna kobieta w małej czarnej i sweterku (bo nie wiadomo, o co chodzi), lekko przeterminowany sybaryta w wytartej od lat marynarce i tajemniczy nieznajomi w drogich samochodach, pojawiający się znikąd i znikający w mroku – brzmi dobrze, prawda? Sceneria, postaci i rekwizyty rodem z filmów noir plus delikatnie surrealistyczna, nieco senna aura i nienachalny posmak egzystencjalizmu (ale bardziej przypominający Obcego niż Mdłości) to przepis na mikropowieść w stylu Patricka Modiano. Wspaniała mikstura.

 

Nie trzeba przejmować się tym Noblem, całym ciężarem niedocenionego, kurzącego się na półkach autora, którego wstyd nie znać, ale i tak nikt nie zna. To wyborna, wysmakowana literatura, która daje mnóstwo przyjemności – plasuje się gdzieś pomiędzy kryminałami Chandlera i filmami Antonioniego. Idealnie pasuje do niej Miles Davis ze ścieżki dźwiękowej do Windą na szafot. Zresztą, bohater trochę przypomina postać zamkniętą w windzie po dokonaniu zabójstwa. Niby decyduje o własnym losie, ale z drugiej strony biernie czeka na wyrok.

 

Przejechał cyrk to przypowieść o nieuchronności losu, ale daleko jej do ciężaru greckiej tragedii. Fatum wypełnia się niejako gdzieś obok głównego toru wydarzeń, bohater nie zdaje sobie sprawy ze swojego losu, a cierpienie pojawia się w zasadzie przypadkowo, co może być nieco zaskakujące dla czytelnika przyzwyczajonego do egzystencjalizmu w wydaniu Sartre'a i Camusa. Ale to wcale nie czyni koncepcji ludzkiego losu według Modiano mniej interesującą i wartą namysłu. A że w kryminałach Chandlera jest podobnie – tym lepiej, bo nie musimy śledzić kolejnej przydługiej i wiejącej nudą rozprawy filozoficznej. U Modiano bohaterowie są pokazani w działaniu, a nie w trwaniu (jak w Mdłościach).

 

Szkoda tylko, że po Noblu Modiano nie doczekał się sensownych, krytycznych wydań. Powznawiane mikropowieści wydane jak kieszonkowe powieści do pociągu już w kilka miesięcy po przyznaniu autorowi nagrody wysypują się z półek z przecenami – zupełnie niepotrzebnie. Gdyby je wszystkie złożyć w tom lub dwa i wydać jako dzieła zabrane, dorzucić porządny wstęp i tekst krytyczny, wstyd byłoby nie kupić, a jeszcze większy nie czytać. A tak Modiano chyba podzieli los tych wszystkich nieczytanych Noblistów, z Dario Fo i Le Clézio na czele. A szkoda, bo złą passę dla książek Modiano rozpoczęła już francuska minister kultury, która lunch z Modiano jadła, ale książek jego nie czytała (stan wiedzy z października, Fleur Pellerin jakoś nie wracała od tego czasu do tematu). Czy ktoś wie, co zamówili?

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Antonio Muñoz Molina i próba epopei

We mgle czasów - Antonio Muñoz Molina

Wojna i pokój hiszpańskiej wojny domowej” – taki cytat umieszczony w blurbie zobowiązuje. Wygospodarujcie czas na czytanie opasłego tomiszcza nawiązującego do konwencji epopei Tołstoja i do proustowskiego poszukiwania czasu utraconego jednocześnie – łatwo nie będzie, prawda? Z drugiej jednak strony trzeba przyznać uczciwie, że wiedza przeciętnego Polaka na temat wojny domowej w Hiszpanii jest wyjątkowo uboga. Wiemy mniej więcej tyle, że to był taki poligon II wojny światowej, że komunizm Hiszpanom nie wyszedł i że w efekcie władzę przejął Franco z falangistami, ku zgrozie Orwella i reszty Zachodu. Warto sobie pouzupełniać braki.

 

Powieść Moliny może służyć do tego idealnie. Hiszpański autor traktuje historię upadku Republiki w sposób daleki od podręcznikowego – nie mówi nic albo mówi bardzo niewiele o postępach na froncie wojny domowej i przełomowych dla tego okresu wydarzeniach, natomiast skupia się na codzienności, dlatego też czytelnik jest w stanie całkiem precyzyjnie określić, jak wyglądał zwykły dzień w Madrycie oczekującym na nadejście Falangi.

 

Tu właśnie tkwi siła książki – dzięki mistrzowsko zarysowanym postaciom drugoplanowym jesteśmy w stanie zrozumieć, jakie przesłanki towarzyszyły wcale nie takim oczywistym, jak mogłoby się dziś wydawać, wyborom – socjalizmu, komunizmu, faszyzmu. I nie ma tu krzywdzących uproszczeń typu: szlachetny rewolucjonista – krwiożerczy faszysta. Najczęściej i jeden, i drugi jest smutnym, egoistycznym, przepełnionym wstrętem do sąsiada, nic nie znaczącym poza swoim oddziałem/kolektywem szarym człowiekiem. Dlatego bojowi komuniści wciąż ściskają przed burżujami czapki, a falangiści to po prostu mało zdolni chłopcy z dobrych domów, którzy szukają winnych swoich życiowych niepowodzeń.

 

Powieść hiszpańskiego pisarza jest bardzo plastyczna, świetnie osadzona w codziennych realiach, oparta na szczególe. Molina skupia się np. na takich detalach jak brak mleka, dotkliwie dotykający naród chronicznie cierpiący na próchnicę i choroby wynikające z niedoboru wapnia (co bardzo martwi Juana Negrína, jednego z najświatlejszych przywódców Republiki). Dlatego powieść hiszpańskiego autora bardziej przypomina okupacyjne wspomnienia Białoszewskiego czy Bratnego niż epopeję. I trochę szkoda, że Molina na tym nie poprzestał.

 

Bo We mgle czasów (wiem, okropny tytuł) to książka spreparowana według najlepszego przepisu na epopeję właśnie. A przepis ten mówi, że jeżeli już mamy historię rozgrywającą się w czasach dla danego narodu przełomowych, to trzeba do niej wrzucić bohaterów heroicznych (amerykańska żydówka Judith Biely, której matka przez całe życie ciułała każdego centa, by córka mogła zwiedzić Europę, a która nie poprzestaje na wspaniałych wojażach i postanawia naprawić świat, wracając do upadającej Republiki) i poruszającą intrygę miłosną.

 

I tu leży pies pogrzebany. Miłość Judith Biely i Ignacio Abela nie jest ani wzniosła, ani heroiczna. To raczej kronika małżeńskiej niewierności, rozgrywająca się w małym brudnym hotelu, kiedy świtają tapety. O ile na co dzień bliższa mi jest estetyka Świetlickiego niż Herberta, w przypadku powieści Moliny nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś nie gra. Bo czuję, że zamiar był inny. Że miało być wzniośle i wzruszająco, a przy tym na poziomie, że Judith miała być taką Magą współczesnej hiszpańskiej literatury, a Ignacio Abel miał wryć się w pamięć zbiorową równie mocno, jak bohaterowie Cortazara i Llossy. Wyszło melodramatycznie, jak w nowym polskim kinie historycznym (te wszystkie Bitwy warszawskie i inne flaki z olejem) albo hollywoodzkich ciągutkach.

 

Próbka miłosnego języka: Chcę, żebyśmy dalej rozmawiali. Jestem tutaj z tobą i nie mogę uwierzyć, że to prawda. Wyobrażałem sobie tyle razy, że znowu cię spotykam, i rozmawiamy, rozmawiamy, nie czując zmęczenia ani nie milknąc. Cały czas wyobrażałem sobie to wszystko, co ci powiem, kiedy znowu cię zobaczę, to wszystko, co muszę ci powiedzieć. Myślenie oznacza rozmowę z tobą. I tak dalej. Cały ten bełkot wypełnia stronę nr 810. Osiemset dziesięć! Czy naprawdę macie w sobie tyle samozaparcia, żeby do tej strony dobrnąć? A jeszcze 36 stron do końca.

 

I dlatego też We mgle czasów to tylko próba epopei, w dużej mierze nieudana. Gdyby książkę odchudzić o jakieś 300 stron, wyszedłby bardzo ciekawy fresk historyczny w zajmujący sposób opowiadający na nowo historię hiszpańskiej wojny domowej. Molina jednak bardzo chciał napisać hiszpańską Wojnę i pokój, ale bez intrygujących postaci i ciekawej historii miłosnej. Zupełnie niepotrzebnie. Bo wszystko, co się pomiędzy dziejami Ignacia i Judith w tej książce opowiada, jest ze wszech miar warte uwagi. Tylko sobie trzeba te partie z książki samemu powycinać.

 

Warto spróbować, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.

 

(PS. Polskie wydanie dodatkowo psuje zupełnie bezsensowna okładka. Na zdjęciu jest straszy pan z parasolem, jakby to miała być historia typu Miłość stulatka albo Tam, gdzie rosną poziomki. Na litość boską, główny bohater nie skończył pięćdziesiątki i ma burzliwy romans na koncie. Najpierw czytamy, potem wybieramy fotkę.)

 

 

www.facebook.com/literaturasaute

 

Rycerz Żałosnego Oblicza wiecznie żywy

Przemyślny szlachcic Don Kichot z Manczy - Miguel de Cervantes Saavedra

 

Don Kichota zna każdy. Wychudzona postać z kopią, jadąca na szkapie w towarzystwie grubego giermka jest rozpoznawana chyba pod każdą szerokością geograficzną, podobnie jak Hamlet z czaszką w ręku. Ale kto spośród polskich czytelników naprawdę zna tekst Cervantesa?

 

Problem w tym, że jego lektura była dotąd w języku polskim sporym wyzwaniem – wszystkie istniejące tłumaczenia były przestarzałe, brakowało wydania krytycznego, a w dodatku autorzy przekładów Don Kichota niepotrzebnie archaizowali tekst, w związku z czym dla współczesnego odbiorcy stał się on niemal nieczytelny. A szkoda, bo historia Rycerza Żałosnego Oblicza była oryginalnie pisana językiem zrozumiałym przez każdego czytelnika posługującego się językiem hiszpańskim, a stylizacje obejmowały wyłącznie te fragmenty, w których bohater mówił językiem romansów rycerskich. A tych wcale nie było tak dużo, jak by mógł sądzić odbiorca polskiego przekładu.

 

I to właśnie sprawiło, że Don Kichot znalazł się w ścisłej czołówce tekstów, o których każdy jakieś tam blade pojęcia miał, ale raczej błędne – razem z Podróżami Guliwera. Kichota i Guliwera znamy przede wszystkim z kreskówek i skróconych, bajkowych wersji dla dzieci, a w najlepszym razie z fragmentów oryginalnych tekstów, bo na całość zawsze brakuje czasu i chęci. A przecież satyra Swifta to nie przygody olbrzyma związanego przez małe ludziki na plaży (taki był tylko punkt wyjścia), natomiast Don Kichot to nie tylko historia o walce z wiatrakami. W tekście Cervantesa zajmuje ona tylko dwie strony i jest jednym z wielu niezliczonych przejawów szaleństwa szlachcica z Manczy – obok walki z owcami czy bukłakami wina.

 

Mnie się udało przeczytać (i to z niemałym trudem) powieść Cervantesa w przekładzie Czernych dopiero po skończeniu filologii – wcześniej mi się nie chciało, a w dodatku czułem, że brakuje mi kompetencji. A przecież cztery wieki nieustannej popularności tego tekstu na całym świecie to przede wszystkim odczytania dokonywane nawet przez zupełnie niewykształconych czytelników. Podobno Don Kichot był (obok Biblii) książką najczęściej zabieraną w podróż przez ludzi wyruszających z Hiszpanii do Ameryki Południowej. Podobno był też książką, która cieszyła się największym wzięciem wśród złodziei. I dlatego powinna być czytelna dla każdego.

 

Nowy przekład Wojciecha Charchalisa rozwiązuje te problemy. Jest znacznie bliższy duchowi języka Cervantesa, bo nie jest w całości stylizowany. W końcu Kichot rozprawiający o czymś innym niż powinności błędnego rycerza to Kichot posługujący się potoczną odmianą języka. I dlatego Charchalis stosuje kilometrowe okresy retoryczne (bo tak rzeczywiście Kichot po kastylijsku mówił), ale wyrzuca zbędne archaizmy, wydobywa tkwiący w języku powieści przeogromny potencjał komiczny (np. poprzez przytaczanie przez Sancza przysłów i mądrości ludowych w niepasujących do nich kontekstach), a do tego nie cofa się przed wulgaryzmami (np. gdy bohater przyznaje, że coś chuj strzelił), które przecież w tekście Cervantesa śmieszyły czytelników do łez. Charchalis zrobił z Don Kichotem to, co Barańczak z Szekspirem – uwspółcześnił go, sięgając jednocześnie do źródeł, przybliżając tym samym współczesnemu czytelnikowi tekst najbliższy w swoim charakterze oryginałowi.

 

Tłumacz konsekwentnie przekłada również niemal wszystkie, licznie w tekście zawarte, prześmiewcze nazwiska i fikcyjne nazwy geograficzne (np. Duppenlitz von Fetor, suweren wyspy Wredocji), które wcześniej nie śmieszyły wcale, bądź wywoływały lekki uśmieszek dopiero po przebrnięciu przez długie przypisy. W ten sposób potraktował nawet te postaci, które zdawały się nietykalne: Sancho Pansa stał się Sanczem Brzuchaczem (Charchalis podaje przy okazji, że imię giermka oznacza największego głupka we wsi), Dulcynea z Toboso zamieniła się cudownie w Cudenię z Toboso, a koń Rosynant w Chabettona.

 

Nazwisko błędnego rycerza okazało się nietykalne. Ale już jego przydomek można było wyretuszować. Zamiast Rycerza Smętnego Oblicza (na modłę romantyczną) mamy u Charchalisa Rycerza Żałosnego Oblicza. Mnie taki wizerunek Kichota bardziej odpowiada, bo podkreśla komiczny charakter tekstu, który pozostaje przede wszystkim satyrą na głupotę ludzi – i tych żyjących w XVII wieku, i tych z pokolenia millenium. Poza tym słowo „żałosny” po prostu lepiej do Kichota pasuje. W końcu przydomek zostaje rycerzowi nadany chwilę po tym, jak pogruchotano mu szczękę.

 

Kim jest szlachcic z Manczy po liftingu? Na pewno nie bohaterem bajki dla dzieci ani postacią zredukowaną do wizerunku wariata szukającego urojonych przygód. Ale mam też wrażenie, że współczesnemu Kichotowi daleko do romantycznego wyobrażenia tej postaci, czyli niezrozumianego, cierpiącego samotnika (rodem z grafik Sawwy Brodskiego, mocno zakorzenionych w polskiej popkulturze dzięki Legendzie Armii – nawet gdzieś kiedyś czytałem, że chodziło o podobieństwo Rycerza Żałosnego Oblicza do cierpiącego Chrystusa).

 

A może jest inaczej – każdy ma takiego Kichota, na jakiego zasługuje? Romantycy widzieli w nim mesjanistycznego cierpiętnika, my widzimy człowieka ucieleśniającego ponowoczesne niemal zagubienie w różnych sprzecznych narracjach (m.in. romanse rycerskie, religia katolicka, miłość sentymentalna, powieści łotrzykowskie). Możemy też postrzegać Kichota jako postać w satyryczny sposób ukazującą fanatyzm. A jest to obłęd w rozmaitych wydaniach – politycznym (wątki wojenne), religijnym (wszechobecne w powieści Święte Bractwo), kulturowym (romanse rycerskie jako przyczyna szaleństwa). Dodajmy do tego manię Sancza, który co chwilę zaraża się szaleństwem Kichota (z głupoty, z żądzy władzy nad obiecaną mu przez Kichota wyspą, a może nawet z miłości do swojego pana?), a uniwersalny obraz fanatyzmu będzie kompletny.

 

Kichota wyróżnia spośród tłumu innych fanatyków to, że jego obłęd ujawnia się tylko od czasu do czasu. Bohater potrafi spojrzeć krytycznie na całą resztę rzeczywistości, która nierzadko przerasta głupotą zarówno walkę z wiatrakami, jak i całą szaleńczą wędrówkę Kichota po Hiszpanii. A w dodatku mówi o tym całkiem trzeźwo. Mało tego, potrafi nawet dość rozsądnie mówić o swoim własnym obłędzie. Tej umiejętności brakuje niestety większości współczesnych fanatyków – także tych zaludniających polskie miejscowości, których nazwy nie mam ochoty sobie przypomnieć.

 

 

 

www.facebook.com/literaturasaute