Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
Męskim okiem o feminizmie, karmieniu piersią i 500 zł na dziecko:
http://www.literaturasautee.pl/badinter-konflikt-kobieta-i-matka/
Starsi panowie dwaj. Kto gorzej znosi próbę czasu?
Pilch w powieści erotycznej:
http://www.literaturasautee.pl/zuza-jerzego-pilcha/
vs. Kukiz w ostatnim swoim publicznym wcieleniu, które jestem skłonny zaakceptować: https://youtu.be/0lcjGm7h0_0
Z "Dublineską" jest jak z ciastkiem Rachel:
Nawet, jeżeli lubisz Guinnessa, książki i Dublin, to wcale nie musi Ci smakować.
Cała recenzja na Literatura sautée
Wszystkie dobre książki są o miłości. Nawet, jeżeli wydaje się, że są o czymś innym. Jak nie ma w książce miłości (czy to szczęśliwej, czy paskudnie nieudanej), to wieje nudą i tyle – dlatego Kichot wymyślił sobie Dulcyneę, a zwycięski wódz spod Troi ginie we własnym domu za sprawą Klitajmestry. W końcu kogo naprawdę interesuje przegląd wojska?
Dobrze wie o tym Kundera, który do każdej książki o Czechach i Historii wkłada co najmniej ze trzy romanse. Wie o tym też Żadan, który co prawda mocno przynudzał we wszystkich swoich poprzednich powieściach (i osobiście plasowałem go gdzieś między Żulczykiem a Stasiukiem), ale za to w najnowszej książce opowiada kilka pełnokrwistych, stuprocentowo wiarygodnych i wciągających historii miłosnych. I zgarnia całą stawkę – Mezopotamia została w tym roku nagrodzona Angelusem za najlepszą powieść środkowoeuropejską.
Młody chłopak podkochujący się w Daszy – dziewczynie, do której wprowadza się, bo jego matka ugadała dla niego stancję przy wódce. Zapowiada się na namiętny romans (chłopak nasłuchuje po nocach kroków Daszy na klatce schodowej i robi wszystko, by zainteresować ją swoim młodym ciałem), ale nagle okazuje się, że Dasza ma całkiem sporego syna, który do tego absolutnie nie dopuści. Inny bohater, Mario, musi zaopiekować się swoją daleką kuzynką pod nieobecność wuja leżącego w szpitalu. Całymi nocami pije z nią wino i uprawia seks – do momentu, aż znany z porywistego temperamentu i bezwzględnej brutalności wuj nie stanie w progu. Brzmi nieźle?
A do tego wszystkiego otrzymujemy pełen przegląd współczesnych ukraińskich nostalgii, obaw i koszmarów, pięknie narysowany fresk ukazujący społeczność Charkowa i genialny język, podsłuchany przez Żadana u swoich znajomych, w knajpach, sklepach i na ulicach miasta. I o to chodzi w dobrej literaturze.
Wciąż czuć u Żadana wyraźny ton rozczarowania ukraińskim życiem społeczno-politycznym (wyrażony najdobitniej w powieści Depeche Mode pod postacią determinującego losy bohaterów pochuizmu), ale tym razem pojawia się coś więcej. Jakaś wyraźnie odczuwalna potrzeba opowiedzenia prostych historii zwykłych ludzi, którzy odkrywają w sobie coś wielkiego – miłość, pożądanie, radość. Wszystko to znajduje zwieńczenie w scenie z ostatniego opowiadania, w której chory na raka krtani Łuka tańczy do Glorii Patti Smith przed młodą dziewczyną zaraz po zakończeniu imprezy, na której żegna się ze swoimi przyjaciółmi – trudno o lepsze odświeżenie barokowego z ducha toposu tańca miłości i śmierci. Nawet, jeżeli to trochę patetyczne – bierze mnie to.
Na koniec mamy długi poemat, w którym pojawiają się postaci z opowiadań, a także przeplatające się w nich motywy i metafory. Pod względem konstrukcyjnym – opad szczęki. Językowo – trochę za mocno pachnie mi romantyzmem, ale skoro mówimy o literaturze ukraińskiej, można to jakoś Żadanowi wybaczyć (oni wciąż trochę się na tym naszym romantyzmie wzorują, podczas gdy u nas jest to zwykle negatywny punkt odniesienia – chyba, że pisze Rymkiewicz). Tak czy siak – Żadan wie, jak robić to dobrze.
Najlepsza – jak dotąd – książka Żadana? Na pewno. I jak dotąd szczytowe osiągnięcie nowej literatury ukraińskiej. Boom na nią zdawał się ostatnio przemijać, ale miejmy nadzieję, że to dopiero początek nowej fali. Ja następną książkę Żadana biorę w ciemno.
www.facebook.com/literaturasaute
A teraz coś z zupełnie innej beczki. Najpopularniejsza angielska książka wszech czasów (ex aequo z Władcą Pierścieni), klasyczna powieść o dylematach związanych z zamążpójściem i suchar nad sucharami w jednym – Duma i uprzedzenie.
Czytanie Jane Austen bez mocnej kawy i ożywczej ścieżki dźwiękowej to spore wyzwanie. Książka jest nudna jak flaki z olejem, bohaterowie nieustannie dokądś wyjeżdżają albo skądś wracają, czemu zawsze towarzyszy mnóstwo ceregieli, a także tysiące plotek, które ktoś komuś powtarza. Postaci w dialogach używają głównie peryfraz, a narracja przypomina pod względem stylistycznym streszczenie jakiejś lektury. Ale jeżeli podejmiemy ten wysiłek i przebrniemy przez wszystkie przeszkody, jakie niesie ze sobą kwadratowy styl Jane Austen, dojdziemy do co najmniej kilku interesujących wniosków.
Po pierwsze – nieustająca popularność Dumy i uprzedzenia bierze się przede wszystkim stąd, że bohaterowie Jane Austen zmieniają się pod wpływem różnych okoliczności. A pisarka przedstawiła przemianę ich postaw oraz charakterów w taki sposób, że jesteśmy w stanie w to wszystko uwierzyć.
Duma i uprzedzenie to w zasadzie prekursorska powieść tendencyjna – autorka postawiła tezę, że pierwsze wrażenie, jakie na nas wywierają różni ludzie, nie zawsze są zgodne z prawdą, a następnie ją udowadnia.
Na szczęście postaci pierwszoplanowe są prawdopodobne psychologicznie, a ich dylematy sercowe są dość wciągające. I tak z tendencyjnej powiastki wyszło romansidło wszech czasów. A schemat fabularny oparty na losach postaci, które z początku się nie lubią, a z czasem przekonują się, że są dla siebie stworzeni do dziś eksploatowany jest przez twórców komedii romantycznych.
Po drugie – to, co mnie najbardziej w Dumie i uprzedzeniu porusza, to irracjonalne zachowania społeczne wśród angielskiej arystokracji, zwłaszcza te związane z miejscem kobiety w społeczeństwie. Z jakiegoś niezrozumiałego dziś powodu rodzinie Bennetów grozi ruina, bo pan Bennet spłodził pięć córek i ani jednego syna. Za to dobra wiadomość jest taka, że pan Bennet jest dość oświecony jak na swoje czasy i zdecydowanie przedkłada szczęście swoich córek nad rozsądnie zaplanowane małżeństwo, dlatego daje im wolną rękę w wyborze partnera. Szkoda tylko, że wśród jego córek aż trzy są głupie, jedna ładna i dobra, a tylko jedna inteligentna.
I tu kolejna niespodzianka – pan Bennet najbardziej ze wszystkich swoich córek kocha Lizzy. Właśnie dlatego, że jest inteligentna. Super. Szkoda tylko, że o swojej małżonce i co najmniej dwóch córkach wyraża się z pogardą – mówi wprost, że są głupie. Zresztą, ich głupota jest w książce otwarcie komentowana przez wszystkich. Z mężczyznami zalecającymi się do bardziej rozgarniętej części rodzeństwa na czele.
A może trzeba było trochę lepiej wychować swoje córki? Może trzeba było uchronić je przed głupotą – na przykład postawić na lepszą edukację? A może wszyscy bohaterowie mogliby spróbować wykształcić w sobie kilka nieco bardziej empatycznych zachowań?
Morał stąd płynie taki: jak się głupio wybiera, to się potem trzeba z głupimi ludźmi męczyć. Może to nie są wyżyny światowej myśli filozoficznej, ale czasami warto sobie takie rady wziąć do serca. Na przykład w przeddzień wyborów.
www.facebook.com/literaturasaute
Najgłośniejsza książka tego roku? Na pewno taka, która wywołuje najwięcej emocji. W Europie sparaliżowanej lękiem przed islamem, w której każdego uchodźcę z ogarniętego wojną domową kraju podejrzewa się o terroryzm, antyutopia o islamizacji Francji w 2022 roku musi budzić kontrowersje. Czy Uległość Houellebecqa rzeczywiście jest trafną diagnozą europejskiej islamofobii?
Już z pierwszych polskich recenzji poświęconych Uległości (przede wszystkim z tekstu Z perspektywy szui, czyli jak umiera demokracja Wojciecha Orlińskiego) jasno wynika, że to nie strach przed islamem jest głównym tematem nowej powieści Houellebecqa. Jest nią obojętność. Marazm, w jaki popadła europejska lewica (która nie ma nic interesującego do zaproponowania, za to jest skłonna układać się z Bractwem Muzułmańskim, bo jest to jedyna realna przeciwwaga dla neofaszystów) sprawia, że demokracja kapituluje przed szariatem. Nie trzeba dodawać, że wszelkie partie umiarkowane w powieści Houellebecqa zupełnie tracą prawo głosu. Podobnie jak kobiety, mniejszości wyznaniowe, ekolodzy, Żydzi (ci ostatni albo emigrują do Izraela albo słuch o nich przepada – co chyba również jest na rękę sympatykom prawicy).
Zatem to nie islam jest u Houellebecqa straszny. Przerażający jest rozkład europejskich wartości. Demokracji, która sama siebie unicestwia. Modernizmu, który staje się tylko przedmiotem akademickich rozpraw (piękny secesyjny bar w Brukseli zostaje zamknięty). Chrześcijaństwa, które traci metafizyczną moc wznoszenia katedr (utyskiwanie na brzydotę współczesnych kościołów jest tu bardzo wymowne). I wreszcie literatury, która staje się najczęściej nośnikiem dla niebezpiecznych idei (rasizmu i innych fanatyzmów – i to już od czasów Nietzschego i Huysmansa).
Co można zarzucić nowej powieści Houellebecqa? Że pisarz właściwie nic nowego nie zaproponował – skierował tylko kilka ogranych już przez siebie wątków na nowe tory. Upadek cywilizacji europejskiej mieliśmy już i w Cząstkach elementarnych, i w Możliwości wyspy. Bohater nowej powieści Houellebecqa to ten sam mizantrop, którego znamy już ze wszystkich poprzednich książek pisarza. Franҫois to erotoman, tak samo jak bohater Platformy, tyle że po wejściu w zaawansowaną fazę andropauzy. Jest też rasistą (choć stara się z tym za mocno nie obnosić, w końcu ma doktorat), a Orliński słusznie nazywa go zwykłym szują.
Franҫois szuka jakichkolwiek zdolnych go jeszcze poruszyć doznań – w literaturze, religii (próbuje metafizyki w klasztorze, ale nie udaje się) i ostrym, pornograficznym seksie. Oczywiście nie znajduje już w nich żadnej podniety, żadnego ukojenia. I to również znamy już z poprzednich książek Houellebecqa. Różnica jest tylko taka, że tym razem bohater przechodzi na islam. Dlaczego? Bo jest mu wszystko jedno.
Pod względem literackim Uległość nie jest najlepszą książką Houellebecqa. Kontrastowanie ze sobą wątków filozoficznych i pornograficznych to u niego wyświechtany chwyt, który już chyba nie szokuje – a na pewno nie skłania do pogłębionej refleksji nad stanem kultury europejskiej. Brakuje mi też wyrafinowanej gry z elementami SF (Możliwość wyspy) bądź gry własnym wizerunkiem (Mapa i terytorium). Jest za to zanurzenie w zbiorowym lęku przed islamskim terroryzmem (proroczą aurę książki podkręciło zgranie się dat jej premiery z tragedią w redakcji „Charlie Hebdo”). Ale to nie wpływa na poziom literatury, tylko na jej wysoką referencyjność, czyli w tym wypadku przekładalność na zbiorowe paranoje.
Do jakich przemyśleń dojdzie w kolejnej powieści? I czy będzie to rzecz warta uwagi, czy też marudzenie starego mizantropa? Mam nadzieję, że następna książka odetnie się od islamofobicznej atmosfery. Choć w sumie autorowi już wszystko jedno – Houellebecq i tak ma już u muzułmanów przechlapane.
www.facebook.com/literaturasaute
Późny Kundera, przynudzający po francusku o Homerze, Schönbergu i nieznanych mi czeskich poetach – to mój ulubiony Kundera. Nie ukrywam, że opowiadana po raz tysięczny historia o Ulissesie lądującym u Feaków zajmuje mnie o wiele bardziej niż wszystkie historie miłosne zawarte w całym, wznowionym u nas ostatnio przez W.A.B., dorobku Kundery. Dlatego napisana w 1999 roku Niewiedza to książka, do której wracam z niekłamaną przyjemnością, choć jednocześnie wywołuje we mnie zazdrość. O co? Zazdroszczę Czechom luzu i dystansu – w opowiadaniu własnej historii, w kinematografii, w miejskich rzeźbach etc. My tutaj, po sąsiedzku mamy z tym dużo większy problem.
Zazdrość Kundery to splatające się ze sobą losy kilkorga czeskich emigrantów. Jak zwykle u Kundery są to mężczyźni i kobiety mniej więcej w średnim wieku, ze sporym bagażem doświadczeń, ale też ogromną otwartością na nowe kontakty erotyczne. Do których – znów jak zwykle u Kundery – dochodzi, bo dojść musi. Ale nie one są w tej książce najważniejsze.
Przy okazji mniej lub bardziej zajmujących historii miłosnych (mnie jakoś nigdy nie były one w stanie zainteresować), Kundera opowiada o losach ludzi zanurzonych w Historii, uciekających przed przeszłością, szukających nowego miejsca po opuszczeniu ojczyzny. Opowiada też o tym, jak Czesi postrzegają sami siebie po upadku komunizmu. I tu Kundera niejednokrotnie mocno mnie rozczarowuje.
Bo powiedzmy sobie szczerze, że narzekanie bohaterów na to, że w mieście wiszą billboardy jest mocno naiwne – istnienie reklam nie ma zupełnie nic wspólnego z brakiem suwerenności narodu, który te reklamy wiesza (to naród wiesza billboardy?). Podobnie jest z sieczką, której w czeskim radiu podobno coraz więcej – nie ma w tym żadnego spisku przeciw wolności. Dlatego przy lekturze fragmentów, w których takie uogólnienia padają, mocno zastanawiałem się, czy Kunderze nie stępił się przypadkiem zmysł prawidłowego rejestrowania rzeczywistości (jak np. Rymkiewiczowi). Poza tym, co to za sieczka – rock, jazz, opera? Kundera chyba radia w 1999 roku nie słuchał. Albo trafił na Polskie Radio w ostatnich latach świetności.
Do tego wszystkiego Kundera jakoś wyjątkowo łatwo przyjmuje do wiadomości fakt, że Czesi jakoś się z tym swoim komunizmem ułożyli, że nie zamierzają nikogo w związku z tym rozliczać i nie mają żadnego problemu z tym, kto co robił i z kim to robił przed 1989 rokiem. U nas nie jest to takie proste. Są zatem dwie możliwości – albo Czesi rzeczywiście znaleźli dobrze działający sposób na odcięcie się od komunizmu, albo tylko tak mówią (mimo szwejkowskiej tradycji i rzeźb Černego). Po Kunderze jednak spodziewałbym się bardziej pogłębionej analizy.
A jeżeli kunderowska niewiedza, czyli tęsknota za domem (choć nie wiadomo, co się w nim dzieje, bo jest się daleko) jest rzeczywiście najbardziej dojmującym doświadczeniem narodu po 1968 roku, to pozostaje nam tylko pozazdrościć. Mam jednak wrażenie, że nawet w tym bardziej wyluzowanym od naszego narodzie jest trochę więcej, niż by chciał Kundera, narastającego gniewu, który gdzieś tam znajduje swoje ujście – w jakimś czeskim wariancie nacjonalizmu, ksenofobii i obskurantyzmu. Bo jakoś nie wierzę w to, że im się tak do końca udało tego uniknąć.
www.facebook.com/literaturasaute
Poziom negatywnych emocji w narodzie z roku na rok rośnie. Ostatnio do standardowego zestawu osób, idei i instytucji, których statystyczny Polak nienawidzi z całych sił swoich, dołączają uchodźcy i organizacje uchodźców wspierające. To doskonały moment na to, by poświęcić parę chwil na refleksję i spróbować odpowiedzieć na pytanie: skąd się tyle tej żółci bierze? Dogłębną wiwisekcję polskich lęków, uprzedzeń i innych brudów znajdziemy w Masakrze Vargi – powieści, która znakomicie dopełnia kulturowo-społeczne obserwacje znane z felietonów pisarza.
Lektura Masakry przygnębia mniej więcej w takim samym stopniu, jak godzinny przegląd wszystkich fanpejdżów na Facebooku rozpoczynających się na słowo „beka”. Przegląd narodowych stereotypów i uprzedzeń jest tu dość długi – dostaje się i nacjonalistycznie zorientowanej młodzieży, i nieobecnej lewicy, której nieobecność sprawia, że ultraprawica zaczyna pełnić funkcję tejże brakującej lewicy. Dostaje się i poetom, i filistrom. Politykom, biznesmenom, ideowcom, dzieciom Neostrady, klerowi, a nawet harcerzom. Ale w przeciwieństwie do „bekowych” społeczności na FB, Varga nawet przez chwilę nie udaje, że ma z tego frajdę. Masakra to wiwisekcja zbiorowej podświadomości polskiego narodu, a nie zbiór niesmacznych dowcipów w Internecie.
Powieści Vargi patronuje Bolesław Prus. Na początku swojej pijackiej wędrówki po Warszawie bohater Masakry rozmawia z pomnikiem Bolesława Prusa, garbiącym się w zapomnieniu na Krakowskim Przedmieściu. A pod koniec tej delirycznej trasy spotyka współczesne inkarnacje Wokulskiego i panny Izabeli – parę tańczącą w knajpie na Powiślu. Masakra to wielki ukłon dla Prusa – zjadliwego krytyka swoich współczesnych, genialnego felietonisty i bystrego obserwatora chorób trawiących naród. Varga niewątpliwie stara się go naśladować – i w felietonach, i w powieściach.
W Masakrze pijacka pielgrzymka po Warszawie (Saska Kępa – Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat – Praga – Powiśle – znowu Centrum – Saska Kępa, o ile nie pomyliłem kolejności) jest pretekstem do obserwacji narodu, w którym nawet ateiści są katolikami. Narodu, w którym zbuntowana młodzież niemal zawsze wybiera skrajny konserwatyzm, co wcale nie przeszkadza jej w radosnym grzeszeniu, za to najbardziej pruderyjne, purytańskie niemal, są środowiska lewicowe – bo one są pod ciągłym obstrzałem opinii publicznej. Narodu, w którym nacjonalizm robi się ostatnio modny (…) jak jogging i homoseksualizm, aczkolwiek można powiedzieć, że w pewnym sensie odwrotnie. (s. 282)
Varga wraca w Masakrze do motywu, który w jago książkach lubię najbardziej – do ożywających warszawskich pomników. Tym razem jest to wspomniany już Prus i Chrystus, który bierze porządny zamach krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. A tło tej historii wypełnia święty narodowy Wrak, który ma być na Krakowskie Przedmieście przeniesiony. I nie wiadomo już, czyje to delirium – bohatera-pijaka, czy całego narodu.
Słabością tej książki jest jej emblematyczność – postaci, których bohater spotyka, to Poeta, Prezes, Docent itd. Szkoda, że nie są to pełnokrwiste postaci – nawet, jeżeli często całkiem łatwo rozpoznawalne są ich rzeczywiste pierwowzory, to u Vargi stają się one papierowe. Chciałoby się mieć na ich miejscu przekonywających bohaterów jak Buck Mulligan albo Ignacy Rzecki – żeby pozostać wyłącznie w kręgu tych autorów, do których Varga czyni czytelne aluzje.
Ale Masakrze jako tekstowi literackiemu szkodzi coś jeszcze – jego doraźność, polegająca na bardzo silnych odwołaniach do aktualnych narodowych skandali oraz bieżącej temperatury politycznej. To właśnie sprawiło, że wydana w pierwszej połowie 2015 roku książka już teraz (wrzesień 2015) zdążyła się nieco zestarzeć. Bo w kontekście fali nienawiści, która rozniosła się właśnie w związku z islamofobią i wielką uchodźcofobią narodową, emocje mierzone przez Vargę w Masakrze okazały się zaledwie letnie. Szkoda.
Mimo wszystko Masakra to całkiem dobra szczepionka na hejt. Której skuteczność – niestety – jak przy grypie nigdy nie wyniesie 100%. Co nie znaczy, że nie warto się szczepić.
Trudno się nie cieszyć, gdy młody, przystojny i do tego nieźle zarabiający pisarz wydaje bardzo dobrą książkę. Przyznam też, że zdecydowanie lepiej wpływają na moje samopoczucie wieści, że dobry pisarz może np. zostać twarzą Mercedesa i mieć z tego frajdę, niż smutne zdjęcia z podpisem przez cały rok pisała książkę i zarobiła sześć osiemset. Dlatego niezmiennie cieszą mnie wszystkie obserwowane w różnych zakątkach internetów pozytywne głosy o Drachu Twardocha – że to doskonała narracja, że to śląska epopeja, że to polska literatura współczesna bez kompleksów. I bardzo dobrze.
Trzeba przyznać, że nowa książka Twardocha genialnie wpisuje się w zapotrzebowanie czytelników na ambitniejszą, bo wymagającą zaangażowania, porządną narrację. A o tym, że takie zapotrzebowanie jest bardzo silne świadczy m.in. popularność Cabrego, przereklamowanego niedawno jako pisarza arcydzielnego. Powiedzmy sobie bez kompleksów – Twardoch w niczym mu nie ustępuje, a w moim odczuciu znacznie Cabrego przewyższa. Bo nie popada w megalomanię i sprawnie omija płycizny, które momentami niebezpiecznie przybliżały Wyznaję do granicy, za którą zaczyna się Coelho.
Skąd karkołomne skojarzenie Dracha z Wyznaję Cabrego? Podobnie jak pisarz z Katalonii, Twardoch powołuje do życia kilkadziesiąt postaci, których losy opowiadane są symultanicznie. Nie tylko przy całkowitym zaburzeniu chronologii, ale nierzadko w ogóle pozbawiając czytelnika choćby cienia szansy na to by orientować się, kto kiedy coś ważnego robi i jakie to będzie miało znaczenie np. na losy jego prawnuka. Twardoch potrafi opowiadać o okopach pierwszej wojny światowej, rodzeniu dzieci podczas powstań śląskich, piciu eteru w kopalni, kupowaniu designerskich mebli w 2014 roku i śmierci w Mauthausen w tym samym czasie. W obrębie jednej strony, jednego akapitu, a czasami nawet w jednym zdaniu. A co najważniejsze – dobrze mu to wychodzi.
Prawdopodobnie efekt nie byłby taki dobry, gdyby nie dystans narratora (siedzącego gdzieś pod ziemią, a właściwie utożsamionego z nią Dracha – Smoka, Behemota i Matki Ziemi jednocześnie) do opowiadanych wydarzeń. Drachowi jest wszystko jedno, czy ktoś się rodzi czy umiera, z jednakową obojętnością relacjonuje historie miłosne i sceny okrucieństwa z czasów wojny (pierwszej i drugiej) oraz powstań śląskich. Dzięki temu unikamy zarówno taniego patosu (np. Cabre), jak i odpychającego naturalizmu (np. Chutnik).
Ale to nie ma żadnego znaczenia – ta najczęściej powtarzająca się w nowej powieści Twardocha fraza wieńczy wszystkie najważniejsze wątki snutych przez niego historii. To jednak sprawia, że Drach mimo wszystko niespecjalnie nadaje się na epopeję. Śląska epopeja, jak się określa Dracha w publicystyce papierowej i internetowej, wymagałaby nadania wszystkim postaciom i wszystkim wydarzeniom ogromnej wagi, a nie odbierania im znaczenia. Tekst Twardocha nie przypomina w swojej wymowie filmów Kutza, ale to naprawdę nie działa na jego niekorzyść. Tyle, że na epopeję trzeba jeszcze trochę poczekać.
Drach to przede wszystkim znakomity język. Twardoch stosuje symultanicznie literacką polszczyznę, język niemiecki, archaiczny śląski dialekt (język wasserpolski) i uwspółcześnioną gwarę śląską. Nie robi żadnych przypisów, czasami tylko parafrazuje trudniejsze zdania w mowie pozornie zależnej, co w nieznacznym tylko stopniu ułatwia czytelnikowi zrozumienie dialogów. Dzięki temu czytelnik jest w pełni zanurzony w świecie, w którym pomieszanie narodowości, tożsamości i języków było doświadczeniem codziennym. Co w burzliwych czasach naprawdę nie ułatwiało niczego. Bohaterowie Twardocha mówią językami – ale nie językami ludzi i aniołów, lecz językiem pacjentów szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych (który zresztą się w Drachu pojawia).
Co mi przeszkadza? Nie wszystkie historie przedstawione w Drachu wydają mi się równie interesujące. Losy Josefa Magnora w okopach I wojny światowej mają się nijak do rozterek Nikodema, współczesnego architekta od którego odchodzi kochanka – a zasada rónoważności wszystkich wydarzeń jest w powieści nadrzędna. Może dla obojętnego wszystkiemu Dracha-Narratora cierpienie Josefa i dramat rodzinny Nikodema są rzeczywiście równie nieistotne, ale dla głodnego opowieści czytelnika niezupełnie. Moim zdaniem w tych partiach powieści, które dotyczą współczesności, Twardoch po prostu przynudza.
Poza tym przeszkadza mi w Twardochu fascynacja zabawkami dla dużych chłopców – bronią i samochodami (tak się składa, że zupełnie mnie to nie interesuje, a Twardocha momentami ponosi i wtedy opisy silników stają się trochę męczące). Przeszkadza mi też wyraźnie androcentryczna konstrukcja świata, w którym kobiety są po to, by czekać na mężczyznę albo od niego odchodzić. Trochę nudne te dziewczyny u Twardocha, a mogłyby być naprawdę interesujące (jest tu np. nimfetka Caroline i w mityczny niemal sposób dążąca do ocalenia rodziny Valeska).
Ale też z tym większą ciekawością czekam na następne książki Twardocha. I jestem bardzo ciekaw, dokąd go jego fascynacja historią i językiem zaprowadzi. Na razie mamy ze sobą po drodze.
www.facebook.com/literaturasaute
Jest tylko jedna dobra rzecz w małym miasteczku: nienawidzisz go i wiesz, że musisz wyjechać – śpiewał Lou Reed w piosence Smalltown otwierającej album Songs For Drella poświęcony Warholowi. Po lekturze Piaskowej Góry Joanny Bator przychodzi mi do głowy natrętna myśl: Lou Reed nigdy nie był w Wałbrzychu. Po wizycie na Piaskowej Górze, czyli wstrętnym socjalistycznym osiedlu z wielkiej płyty wybudowanym w miejscu, które Niemcy przed wojną omijali szerokim łukiem, nawet Pittsburgh wykpiony w Smalltown wydaje się bajkowym rajem.
Joanna Bator w Piaskowej Górze snuje opowieść o losach rodziny, którą los rzuca między wschodnimi (Zalesie) i zachodnimi (Wałbrzych) krańcami powojennej Polski. Przy tej okazji porusza wątki związane z tożsamością: Polaków zajmujących Ziemie Odzyskane, Żydów i wszelkiej maści przesiedleńców. A także spisuje historię PRL-u w kilku odsłonach: lud pracujący odpowiada Gomułce „pomożemy!”, a później czuje się oszukany, tereny rekreacyjne na wzorcowym socjalistycznym osiedlu zamieniają się w meliny, a największym doświadczeniem pokoleniowym dla kobiet doby PRL-u jest wizyta Niewolnicy Isaury i Leoncia w Warszawie.
Książka jest duszna, a nierzadko nawet odpychająca. Zwłaszcza we fragmentach traktujących o życiu erotycznym Polaków – wiedzieliście, że Polki zachodzą w ciążę tylko wtedy, gdy czerpią ze stosunku jakąkolwiek przyjemność? Przygnębia mnie to, że żadna z postaci nie oburza się na to, że ksiądz Adaś ma romans z nastoletnią Dominiką, a w dodatku koleżanki dziewczyny są chorobliwie o wikarego zazdrosne, bo same by chciały pospotykać się z takim ładnym księdzem. Przygnębiają mnie liczne aluzje do bicia żon przez „porządnych” Polaków, a ciche przyzwolenie na gwałt małżeński, dobrze zakamuflowaną pedofilię i przemoc jest przez autorkę punktowane niemal w każdym fragmencie książki.
Dlatego warto się z Piaskową Górą zmierzyć – nawet, jeżeli książka niejednokrotnie wpędza czytelnika w kiepski nastrój i każe mu trochę gorzej niż zwykle myśleć o swoich sąsiadach. Przy okazji można trochę dokładniej zgłębić pokrętną psychologię różnej maści obrońców moralności (Kazimierz Maślak, czyli innymi słowy Janusz Biznesu wmanewrowany przez proboszcza w ruch obrony życia poczętego, choć pan Kazimierz sam namówił na skrobankę zapłodnione przez siebie dwie lekko upośledzone bliźniaczki) oraz tej ogromnej części narodu, która czuje się w różny sposób i przez różnych Obcych oszukana, sprzedana oraz okradziona.
W książce Joanny Bator nie ma innego rozwiązania, niż opuszczenie Piaskowej Góry. Zresztą, wszyscy istotniejsi bohaterowie książki dokądś wyjeżdżają – matka Dominiki opuszcza Zalesie szukając lepszego życia w Wałbrzychu, ocalony przez babkę Żyd Ignacy wyjeżdża do Stanów, a Dominika wie, że nie może pozostać na Piaskowej Górze. Ci, którzy zostają, zawsze są przepełnieni żalem, goryczą, szukają winnych swojego losu.
I znajdują. To zawsze musi być wina kogoś, komu się udało choć trochę lepiej. I co z tym dalej zrobić? Czy można pozwolić złodziejom dalej kraść, w kapeluszu chodzić, lepszą szynkę jeść?
PS. W reedycji W.A.B.-u tradycyjnie już przeszkadza mi tendencyjna okładka (dziewczynka na huśtawce ze zmierzchem w tle wyraźnie targetuje książkę jako literaturę kobiecą, choć zupełnie nie rozumiem, dlaczego to się musi wiązać z ckliwością i banałem – wcześniejsza wersja z klepsydrą była dużo lepsza, choć wciąż daleko jej było do ideału). To pewnie z tego powodu można znaleźć w Internecie steki bzdur na temat „kobiecości” tej książki, np. „typowo kobiecej” budowy szkatułkowej. Przypomnę tylko, że jest to poetyka wypracowana przez wieki, a uprawiali ją m.in. Potocki, Dostojewski i Bułhakow. A formę wykorzystywaną przez Bator, polegającą na przechodzeniu z jednej szkatułki do drugiej nawet w obrębie jednego zdania wielokrotnie złożonego, do perfekcji doprowadzili pisarze iberoamerykańscy, z Marquezem i Llosą na czele. To, że patrzymy na świat oczami bohaterki nie sprawia, że forma jest typowo kobieca i książce należy się okładka z kategorii „romans dla nastolatek”.
W matce Makrynie widzę usymbolizowaną Polskę – to słowa Adama Mickiewicza zacytowane na wewnętrznej stronie okładki ostatniej (nie licząc napisanej wraz z Piotrem Tarczyńskim pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa Tajemnicy domu Helclów) powieści Jacka Dehnela. Mickiewicz widział w Makrynie świętą. Klękał przed nią Norwid, Słowacki unieśmiertelnił ją w tekstach mistycznych, z których później czerpał Wyspiański pisząc Legion. Siedem lat prześladowań matki Makryny i innych sióstr bazylianek, okrutnie katowanych, głodzonych i podtapianych przez Moskali, opowiedzianych przez mniszkę w Rzymie i spisanych pod postacią kilku tekstów hagiograficznych, miało być żywym dowodem na świętość Polski i sprawy polskiej. To tak, jakby trzecie Dziady, cały Słowacki po Kordianie i reszta polskiej romantycznej martyrologii znalazły ucieleśnienie w jednej osobie, błogosławionej a prostej (Krasiński). Wszystko układało się świetnie. Tyle, że opowieść Makryny była w całości kłamstwem.
Dehnel rekonstruuje pełną historię Matki Makryny, zderzając oficjalną wersję hagiograficzną, czyli opowieść o męczeństwie polskich zakonnic, z prawdziwą narracją snutą przez bohaterkę. Z niej dowiadujemy się, że rany fałszywej mniszki były jak najbardziej prawdziwe, tyle że zadał je mąż-pijak z sadystycznymi skłonnościami. Jak mówi Makryna w przedśmiertnej spowiedzi, dużo nie musiała zmyślać, zmieniła tylko bohaterów narracji i okoliczności: i każdy kawalątek bólu, który opowiedziałam, cierpienie każdej z tych siostrzyczek to cierpienie moje, do szpiku kości odczute: i Rypińska Joanna, co od rózek skonała, to ja, i Tarnowska Klotylda, zgruchotana murem, to ja, i utopiona Wojewódzka Joachima (…)
Pisarza najbardziej interesuje zatem psychologiczne podłoże kłamstwa Makryny – dlaczego fałszywa mniszka wymyśliła historię o prześladowaniach? Żeby sobie coś zrekompensować? Żeby odmienić swój los? A może naprawdę w matce Makrynie było coś schizofrenicznego, jakieś tragiczne rozdwojenie, może bohaterka choć częściowo uwierzyła w swoje kłamstwo?
A przy okazji historii o męczeństwie matki Makryny autor zadaje jeszcze inne pytanie – dlaczego w historiach o prawdziwych bądź rzekomych świętych jest tak dużo przemocy? Co sprawia, że drukowane masowo w XIX wieku hagiograficzne teksty o matce Makrynie, pełne bardzo brutalnych, nierzadko odrażających scen przemocy, cieszyły się tak dużą popularnością i były uznawane za budujące, pożyteczne przy krzewieniu patriotyzmu? A może by ten problem poszerzyć i zadać kolejne pytanie – dlaczego w świętych historiach jest zawsze tyle scen okrucieństwa, odcinanych głów, wyłupiania oczu i odzierania ze skóry żywcem?
Makryna mówi, że to po prostu działa. Że im więcej krwi i mięsa odstającego od kości w historii, tym więcej łez słuchaczy, a nierzadko nawet hojna ofiara na zbożny cel. I większa wiarygodność – kto ośmieli się podważyć słowa osoby, która tak wiele cierpień zniosła? Makrynie uwierzyli niemal wszyscy – Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid, ks. Czartoryski. Papież nie uwierzył. Pewnie miał więcej doświadczeń z fałszywymi świętymi. Polscy wieszczowie oczekiwali cudu, tym łatwiej było im poświadczyć prawdziwość mistycznej świętości matki Makryny.
Dehnel pisze o wyrachowaniu Makryny Mieczysławskiej, która stopniowo doprowadza swoją narrację do perfekcji – nawet w nocy powtarza sobie nazwiska wymyślonych przez siebie ofiar rosyjskich prześladowań, żeby nie zapomnieć, żeby się nie pomylić. Jak się okazuje, to nie zawsze zdawało egzamin. Błędów i nieścisłości w XIX-wiecznych źródłach jest sporo, dlatego też historia Makryny została ostatecznie zdemaskowana przez historyków już w latach 20. ubiegłego wieku. Co zresztą wcale nie przeszkadzało kolejnym wydawcom w dalszym kolportowaniu hagiograficznej wersji cierpień fałszywej świętej.
Widać Polacy lubią sceny przemocy, a w świętej historii jakoś to uchodzi. Lubią też stawiać świętym pomniki. Coraz więcej i więcej. W końcu budujących historii nigdy nie za wiele.
www.facebook.com/literaturasaute
Nie lubię pani Bovary, Emma Bovary mnie wkurza, nie umiem się utożsamić z panią Bovary – tego typu opinii o książce Flauberta znajdziecie w Internecie tysiące. A ile jest tam również wyrazów rozczarowania, że nudna historia, że byle jaka ta miłość, że nie o to chodziło... No właśnie. Podobnie jak Śniadanie u Tiffany'ego, Lalka i Anna Karenina, to nie jest prosta historia miłosna. I ostatnie, o co mogło chodzić Flaubertowi to skłonienie czytelnika (czytelniczki) do tego, by się z Emmą Bovary utożsamić.
Najlepiej ukazuje to nowy przekład Pani Bovary autorstwa Ryszarda Engelkinga. Po pierwsze, jest ze wszystkich polskich przekładów najbliższy oryginałowi, zatem Panią Bovary w wersji Engelkinga czyta się jak Szekspira w tłumaczeniu Barańczaka – wybornie! Ale to nie wszystko. Engelking dodał do tekstu właściwego świetną przedmowę oraz jakieś 70 stron przypisów (zatytułowanych zgodnie z prawdą Plotki, przypisy, dywagacje).
Dowiemy się z nich m.in. tego, że Flaubert ukrył samego siebie pod postacią Bineta – niewiele znaczącego bohatera drugoplanowego, który nieustannie pracuje na tokarce, obserwując miasteczko ze swojego poddasza. Na tej tokarce wytwarza zarówno piękne, niepowtarzalne przedmioty, jak i nędzne kopie toczone dla zysku (właściwy zawód poborcy podatkowego wydaje się nieistotny, a Flaubert wymyśla go tylko na potrzebę jednej sceny, w której Emma próbuje namówić Bineta na defraudację państwowych pieniędzy). Moim zdaniem Binet to postać bardziej interesująca od wszystkich kochanków Emmy.
Podobnie jest z podkochującym się w pani Bovary Justynem, pomocnikiem aptekarza, który wzdycha za nią mniej lub bardziej otwarcie, a gdy nikt go nie widzi, dotyka ubrań i butów Emmy. Engelking zwraca uwagę na to, że fetyszyzm jest tu najzupełniej zamierzony i dosłowny. Przy okazji warto zauważyć, że jest to jedyna poza mężem postać w książce, który kocha Emmę szczerą i prawdziwą miłością. Bo ani Leon (niedojrzały, wpatrzony w siebie bufon, któremu studia dobrze by zrobiły, gdyby się do nich lepiej przykładał), ani Rudolf (prowincjonalny, tani łamacz serc) nie znają prawdziwej miłości. Emma Bovary również jej nie zna i prawdopodobnie dlatego zawsze tęskni za tymi miejscami, w których jej nie ma.
Nie ma w tym nic pięknego. Emma kilkakrotnie zżyma się na męża, myśląc o nim jako o nieznośnym, niezaradnym, nieuleczalnie praktycznym i prostackim niedołędze. Zresztą Karol sam się o to prosi, po co podnosi z ziemi cygarnicę należącą wcześniej do markiza, z którym Emma tańczy podczas balu w taki sposób, że narrator sugeruje orgazm? W ten sposób potwierdza, że nie tylko niczego się nie domyśla, ale w dodatku jest żałosny.
Niestety, Emma sama jest prowincjonalną heroiną, która marzy o sentymentalnej miłości, bo się naczytała romansów, ale prawdziwej miłości (Karola, Justyna) nie dostrzega i nie rozumie. To, w co wierzy to tani sentymentalizm, dlatego Emma rozczarowuje się na każdym kroku aż tak boleśnie. A że brakuje jej wielkości charakteru Don Kichota (który co prawda był szaleńcem, ale za to wspaniałym szaleńcem), Emma nieustannie ociera się o banał.
Są w Pani Bovary przynajmniej dwie genialne sceny erotyczne, tej samej klasy co ujęcie w karecie z Ziemi Obiecanej Wajdy. Pierwsza ma miejsce podczas balu, gdy Emma tańczy z markizem, Karol przysypia przy schodach, a Flaubert sugeruje, że dzieją się rzeczy nieprzyzwoite. I druga, bardziej dosłowna, w karecie ciągniętej przez dwie zlane potem chabety. Dlatego nie dajcie się zwieść pozornie sentymentalnej historii.
Najbardziej popularny przekład autorstwa Anieli Micińskiej narzucał sentymentalny model lektury. Engelking robi wszystko, by zdystansować czytelnika do Karola, Emmy, Leona i Rudolfa. Bo te postaci to prowincjonalny felczer (czyli nawet nie lekarz), niedouczona i leniwa wychowanka szkoły klasztornej, tani romantyk i wyrachowany pożeracz serc. Co wcale nie znaczy, że nie ma w nich nic tragicznego. Marzenie Emmy o tym, by znaleźć się tam, gdzie jej nie ma i nigdy nie będzie oraz wierna miłość Karola do małżonki pomimo zdrad i ruiny, do której go doprowadziła, mają w sobie coś wielkiego.
I dlatego ta książka jest wciąż żywa. A że trudno o bardziej mistrzowski pokaz kunsztu literackiego, lektura Pani Bovary to niezwykłe doświadczenie. Nawet w pojedynczych przymiotnikach Flaubert nawiązuje do rychłego upadku Emmy, podobnie jest w przypadku topografii – np. wzgórze Saint-Jean przypomina miejsce bitwy pod Waterloo, a tym samym narrator sugeruje Emmie, że jest już zgubiona (ale ona tego komunikatu odczytać nie umie). Jeżeli zatem Emma Bovary was wkurza, to wcale nie znaczy, że nie warto czytać tej książki. A najlepiej do niej wracać po wielokroć, jak to Hamleta i Don Kichota – każda kolejna lektura jest ciekawsza i pełniejsza, jeżeli zatem znacie tylko przekład Micińskiej, trzeba szybko sięgnąć po Engelkinga.
www.facebook.com/literaturasaute
Medycyna i wojna to dwie różne formy używania prawej ręki. Zabijanie jest podniecające (bardziej niż kobiety), a uprawianie polityki metodą tyrana (trzeba wziąć miasto za gardło i potrząsnąć nim trochę – jak mówi Fortynbras w wierszu z podręcznika) jest jakąś tej przyjemności namiastką. Niemoralne? Oburzające? Na szczęście Lenz Buchmann, który tego typu aforyzmy wygłasza, to postać całkowicie fikcyjna (już po nazwisku poznamy, że jest Człowiekiem z Książki). Chociaż czasami przeglądając wiadomości z kraju i ze świata zastanawiam się, czy twarz Lenza nie pojawia się na jakiejś mównicy.
Gonçalo M. Tavares, namaszczony przez Joségo Saramago na kolejnego portugalskiego noblistę, w Przypadkach Lenza Buchmanna robi wszystko, by nie przypodobać się szerszej grupie czytelników. Styl jest skrótowy, aforystyczny niemal i trochę przygnębiający, główny bohater jest moralnym degeneratem, socjopatą i – co najgorsze – politykiem, a książka zaczyna się od gwałtu na służącej, do którego przymusza Lenza Buchmanna własny ojciec, mówiąc: Zrobisz to na moich oczach. Raczej nie jest to książka na plażę.
Wydawnictwo Literackie robi co może, żeby zachęcić czytelników do lektury. Z tylnej strony okładki możemy wyczytać, że to prawdziwie CZARNA KSIĄŻKA! Ale chyba trochę wbrew autorowi. Tu nie chodzi o skandal ani o szerzenie demoralizacji. Chyba nawet nie o szokowanie czytelnika. Tavares powoli, żmudnie, bez ukłonów w stronę czytelnika, może nawet nie licząc specjalnie na jego wyrozumiałość, przeprowadza wiwisekcję zbrodniarza, który jakimś cudem staje się osobą publiczną cieszącą się sporym szacunkiem. Jeżeli to jest „czarna książka”, to raczej w stylu Obcego Camusa czy jakiegokolwiek tekstu Thomasa Bernharda niż Łaskawych Littella.
Bardzo mi to odpowiada. Cenię sobie u Tavaresa jego bezkompromisowość, brak choćby jednego zbędnego zdania w tekście, zakorzenienie w tradycji literackiej (m.in. bildungsroman, powieść naturalistyczna, Kafka, Bernhard). Cenię sobie też to, że autor nie wyjaśnia mi niczego, nie daje do zrozumienia, że to jego bohater jest paskudny, a nie jego twórca – nie wszyscy pisarze traktują czytelnika jako pełnoprawnego partnera do rozmowy. I wreszcie odpowiada mi sposób, w jaki Tavares przygląda się władzy, która nie jest u niego ani formą wypełniania historycznej powinności, ani wyborem między większym i mniejszym złem, lecz po prostu cyniczną grą uprawianą zazwyczaj przez takich ludzi, którym nigdy świadomie nie podalibyśmy ręki. Podobne refleksje poświęcone władzy można zresztą znaleźć u innego pisarza portugalskiego, Antónia Lobo Antunesa (autora genialnego Podręcznika dla inkwizytorów, o którym pisałem tutaj).
Szkoda tylko, że Wojciech Charchalis (autor m.in. doskonałego nowego przekładu Don Kichota) nie pozostawił oryginalnego tytułu: Nauka modlitwy w czasach technologii. A może to sprawka wydawnictwa? Nie wiem. Pewnie to nadinterpretacja, ale nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że ma to jakiś głębszy sens. Czy słowo „modlitwa” użyte w tytule tak niemoralnego tekstu może obrazić czyjeś uczucia religijne? Chyba nie powinno, bo nasi domorośli obrońcy moralności i tak po tę książkę nie sięgną. Ale z drugiej strony, w zeszłym roku Golgoty Picnic też nikt nigdzie nie widział.
www.facebook.com/literaturasaute
Milan Kundera ma w Polsce status kultowy. Kochamy go, bo udało mu się mówić o komunizmie i praskiej wiośnie w tak lekki, bezpretensjonalny sposób, na jaki nie było stać żadnego polskiego pisarza. W ogóle zazdrościmy Czechom dystansu do siebie, ale dobrze wiemy, że w Polsce by to nie przeszło – wyobrażacie sobie fontannę z chłopcami siusiającymi na kontury Polski? Nie? A na Czechy siusiają. Ale Kunderę kochamy też za coś jeszcze. Za nową formułę powieści, łączącą elementy eseju, powieści politycznej i współczesnego realizmu, takiego z dużą ilością pieprzu (liczne i dość dosłowne sceny erotyczne) i szczyptą sennego oniryzmu jak z Cortazara. Chyba najbardziej kochamy go za te garści pieprzu, o które w dobrej literaturze środkowoeuropejskiej wcale nie było tak łatwo.
Gdy byłem bardzo młodym człowiekiem, bardzo chciałem przeczytać Kunderę, w końcu to pisarz kultowy. Nie czytać Kundery to tak jak nie czytać Marqueza, Hłaski, Salingera (przyznam się bez bicia, że na Buszującego w zbożu jakoś się nie załapałem, wyrosłem). Miałem wrażenie, że jak przeczytam Kunderę, to automatycznie przybliżę się do momentu, w którym stanę się członkiem doborowego towarzystwa, do którego aspirowałem – starszych koleżanek, ich brodatych chłopaków i polonistek ze szkoły, które wzdychały Ach, Kundera...
Odświeżona po latach Nieznośna lekkość bytu trochę mnie rozczarowała. Ale tak jest zawsze, gdy mierzymy się z tekstem, który w bardzo wczesnej młodości uważamy za kultowy, a który ma też ewidentnie słabe punkty. Pewnych rzeczy przy pierwszym odczytaniu często nie zauważamy. Poza tym w zmienionym kontekście tekst może być odczytany w odmienny, czasami zaskakujący sposób. Ja tak mam z Nieznośną lekkością bytu, którą kiedyś czytałem z wypiekami na twarzy, a dziś moje odczucia oscylują między ogromną przyjemnością a lekkim zażenowaniem.
Powiedzmy sobie od razu: uwielbiam w tek książce wszystkie wątki polityczne, z rozczarowaniem opozycjonistami włącznie (Kundera miał odwagę przyznać, że działacze antykomunistyczni często byli tak samo nieudolni i śmiertelnie nudni jak partyjny beton, w Polsce udało się to tylko Konwickiemu). Uwielbiam fragmenty wykorzystujące poetykę eseju, a najbardziej dygresje Kundery o Beethovenie i motywie es muss sein (na początku chodziło o pieniądze, jakie ktoś był Beethovenowi dłużny, kompozytor nie chciał tego długu darować – z czasem motyw rozrósł się do rozmiarów imperatywu kategorycznego: es muss sein, tak być musi, by za miliony kochać i cierpieć katusze, by tak beznadziejnie poddawać się nieuchronności Losu). Do tych partii powieści wróciłem z ogromną przyjemnością.
Natomiast wątki erotyczne wydają się po latach najsłabszą stroną książki. W swoim czasie były z pewnością odważne i bezkompromisowo szczere, mogły być powiewem nowości w literaturze środkowoeuropejskiej, tak bardzo pruderyjnej, a najczęściej zupełnie pomijającej refleksję poświęconą seksualności lub korzystającej z klisz (piękna dziewica, panna młoda, kobieta-matka). Kundera te ciasne ramy rozsadzał, nic zatem dziwnego, że Polacy pokochali jego książki – echa tej fascynacji widać m.in. u Pilcha i Tokarczuk. W ogóle mam wrażenie, że bez Kundery nie byłoby Pilcha. Albo że Pilch pisałby trochę inaczej.
Jednak odnoszę również wrażenie, że erotyczne wątki Nieznośnej lekkości bytu źle znoszą próbę czasu. Nie rozumiem Tomasza, który nie potrafi poradzić sobie z kompulsywną niewiernością, a jago samousprawiedliwienia wydają mi się co najmniej staroświeckie (dzieli kobiety na jakieś podejrzane kategorie, a nie zauważa, że problem tkwi w nim, a nie w reszcie świata). W dodatku te spośród kobiet w powieści Kundery, które są bardziej świadome swoich potrzeb i swojej seksualności, to w gruncie rzeczy kobiety naśladujące męski schemat zachowań (Sabina i jaj symboliczny kapelusz zakładany przed lustrem w samej bieliźnie to dość wymowny symbol). Z drugiej strony męscy bohaterowie Kundery chwalą się doskonałą znajomością kobiet (Tomasz miał mieć ich ponad dwie setki), ale w gruncie rzeczy nie rozumieją ich wcale. I nawet się nie starają.
Mam wrażenie, że żyję w innym świecie. Takim, w którym nie czuję się rozdarty między romantycznym mitem doskonałej miłości, która okazuje się tylko idealistycznym wymysłem, abstrakcją, snem (aber es muss sein!) a dosłownością historii o małżeńskich zdradach. Cenię u Kundery to, że próbował mierzyć się z problematyką erotyczną w sposób absolutnie szczery i do dziś przekonujący, ale jego bohaterów najchętniej wymieniłbym na kogoś innego. No i poczucie lekkiego zażenowania wywołują we mnie zdania typu: Franz jechał na Sabinie i zdradzał swą żonę. Sabina jechała na Franzu i zdradzała Franza.
I tak się zastanawiam, czy moje starsze koleżanki i byłe polonistki naprawdę dobrze wybrały sobie obiekt westchnień. Może trzeba było szukać dalej? Chyba, że chodziło im o hybrydę powieści obyczajowej z polityczno-kulturowym esejem, wtedy to es muss sein, es muss sein, es muss sein, ja, ja, ja! Mam jednak wrażenie, że szło nie o to, tylko o bohaterów rozpaczliwie szukających miłości i wierzących w to, że życie jest gdzie indziej. A to mnie dziś u Kundery bierze najmniej.
www.facebook.com/literaturasaute
Z dzieckiem jest jak z pudełkiem. Trudno wyjąć coś, czego się nie włożyło. Magdalena Tulli w swojej ostatniej książce mówi o relacjach dorosłych i dzieci odważniej niż ktokolwiek. Szum jest rozliczeniem pisarki z własnym dzieciństwem i własną matką. Tulli zadaje matce pytania naprawdę trudne: kto ponosi winę za porażki dziecka – rodzic czy samo dziecko? Jaki wpływ na dorosłe życie córki ma emocjonalna oziębłość matki? Czy upokorzenia doznawane ze strony bliskich decydują o życiowych wyborach w przyszłości? Tulli odpowiada na te pytania z perspektywy osoby dojrzałej, która ponownie próbuje spojrzeć na świat oczami małej dziewczynki. A odpowiedzi, które znajduje, okazują się jeszcze trudniejsze, niż mogła przypuszczać jako dziecko.
Bo o okupacyjnych i obozowych przeżyciach matka zaczyna mówić dopiero wtedy, gdy choroba uniemożliwia jej milczenie, którego konsekwentnie trzymała się przez całe życie. I gdy myli córkę z pielęgniarką. Wtedy okazuje się, że wyobrażane sobie przez Tulli we wczesnym dzieciństwie zjawy esesmanów snujące się po domu są bardziej realne, niż mogłoby się wydawać.
Czy milczenie matki, która stara się ze wszystkich sił trzymać gardę wysoko (co jest zresztą heroiczne – przeżyła okupację i Auschwitz) pozwoli córce na uniknięcie wojennej traumy, czy może przeciwnie, zmusi ją do zmierzenia się z krążącymi po domu zjawami esesmanów? Wszystko wskazuje jednak na to, że córka będzie musiała się z wojenną traumą zmierzyć.
Ale w wyobrażonej rzeczywistości narratorki-bohaterki Szumu miesza się kilka porządków: Auschwitz, włoska partyzantka, socjalistyczna szkoła, upokorzenia ze strony ciotki i kuzyna. Wszystko łączy się ze sobą w mocno schizofreniczny sposób, ale w końcu w umyśle dziesięcioletniej dziewczynki wszystkie te traumy są równie ważne. Szkolne porażki i duchy esesmanów w równiej mierze odpowiadają za jej brak pewności siebie i emocjonalne zagubienie. I dlatego wszystkie te traumy są egzorcyzmowane z tą samą intensywnością.
Dlatego Szum jest książką bardzo niejednoznaczną, a spiętrzone metafory (np. Tulli dzwoni do matki w zaświaty, wykorzystując książkę telefoniczną z 1938 roku) nie pozwalają na uzyskanie prostych odpowiedzi. A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze elementy baśniowe. Takie jak towarzyszący bohaterce mówiący lis – wymyślony w dzieciństwie i zapomniany w okresie dojrzewania. Lis wraca do dojrzałej bohaterki-narratorki i pomaga jej w przeprowadzeniu egzorcyzmów, organizując metaforyczną rozprawę sądu najniższego, podczas której rozliczane są wszystkie traumy Tulli – zarówno te wyniesione z domu rodzinnego, jak i te doświadczane w szkole.
A na rozprawie pojawiają się też takie postaci, jak esesman z przestrzeloną potylicą (którego matka bohaterki-narratorki nie uchroniła przed samosądem, choć mogła – to dzięki niemu przeżyła Auschwitz i marsz śmierci, bo Niemiec każdemu z więźniów codziennie wkładał do ust łyżeczkę cukru), żołnierze zabici przez ojca Tulli podczas wojny i spaleni Żydzi.
Kto poza Tulli odważyłby się poprowadzić prozę poetycką tak daleko? Kto poza Tulli byłby skłonny umieścić w książce o wojennej traumie gadającego lisa, jakby wprost z historii o Małym Księciu? I kto jeszcze opowiedziałby historię, w której mała dziewczynka, zastrzelony esesman i baśniowy lis będą tłumaczyć zawiłości powojennego świata, a żadne słowo nie zabrzmiałoby fałszywie? Innymi słowy, z tak dobrą literaturą nie spotykamy się na co dzień.
I nawet, jeżeli lektura Szumu Tulli to spoglądanie w takie zakamarki umysłu, w które nikt dobrowolnie zaglądać nie chce, to warto podjąć ten wysiłek i zmierzyć się z traumami razem z pisarką. Łatwiej po tym nie będzie, ale nie od tego są arcydzieła, żeby żyło się po nich lżej.
www.facebook.com/literaturasaute