Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
Największe traumy wiążą się z tym, o czym się nie mówi głośno. Para przyłapana na gorącym uczynku w krzakach i wydrwiona przez pijaczków w Pierwszym kroku w chmurach – pamiętacie smutek po przeczytaniu tego opowiadania Hłaski? Podobny poziom natężenia emocji znajdziecie w każdym z kilku rozdziałów Najbardziej niebieskiego oka Toni Morrison (o innych książkach czarnoskórej Noblistki piszę m.in. tutaj). Jest też podobna scena, ale znacznie bardziej drastyczna – podglądacze są biali, a para czarna, podglądacze mają ze sobą broń, a para musi dokończyć, co zaczęła, wśród drwin i wyzwisk. Ale później trzeba to wyprzeć, bo są rzeczy, o których się po prostu głośno nie mówi.
Tak samo, jak nie mówi się o nieustających aktach przemocy domowej, pedofilskich skłonnościach czy biciu dzieci z byle powodu. Toni Morrison opowiada o tych traumach jako o przyczynie nieszczęść swoich bohaterów, wywodzących się z czarnoskórej amerykańskiej biedoty zamieszkującej prowincjonalne miasteczka. Ale jest daleka od moralizowania i wytaczania oskarżeń – raczej pochyla się nad nieszczęściem i szuka jego źródeł.
Poruszająca jest symbolika dziecięcego marzenia, które zasygnalizowane zostało w tytule książki. Skrzywdzona przez ojca (zgwałcona) i prześladowana przez otoczenie (dorosłych i koleżanki ze szkoły) Pecola marzy o tym, by mieć niebieskie oczy. Marzenie jest absurdalne, bo jest czarnoskórą dziewczynką. Niebieskie oczy są dla niej ucieleśnieniem piękna, symbolicznie ukazanego poprzez kubeczek z Shirley Temple, z którego Pecola pije mleko. I to absurdalne marzenie, w połączeniu ze spotykającymi ją nieszczęściami, doprowadza Pecolę do szaleństwa.
W jakiś sposób przypomina to scenę z Białych zębów Zadie Smith, w której bohaterka prostuje sobie kręcone włosy. Rówieśniczki Toni Morrison w czasach, w których autorka debiutowała, określały swoją tożsamość poprzez wchodzące dopiero do mody afro. I był to bunt pokoleniowy. Bohaterki Zadie Smith – mieszkające zresztą zazwyczaj w kosmopolitycznym Londynie, a nie w zabitych dechami dziurach na amerykańskiej prowincji – już mogły wybierać, natomiast postaci Toni Morrison, żyjące na prowincji na całe dziesiątki lat przed Martinem Lutherem Kingiem i płytami Milesa Davisa, skazane są wyłącznie na bolesne marzenia.
Toni Morrison opowiada o tym w sposób wyjątkowo poruszający. Jest w jej pisarstwie coś z surowości Faulknera, ale jest też niespotykana zazwyczaj w literaturze amerykańskiej wrażliwość, która nie pozwala jednoznacznie potępiać nawet najbardziej podłych spośród bohaterów. W szaleńczym liście zaadresowanym do Boga, a pisanym przez oszusta i pedofila, autentyczny bunt i bezsilność, którą wyraził Mickiewicz w Wielkiej Improwizacji mieszają się z obrzydliwym samousprawiedliwieniem patologicznego zboczeńca. Toni Morrison ukazuje ohydę jego postępowania, ale dostrzega też tkwiące w nim cierpienie.
Uderzający jest też obraz duchowości bohaterów Morrison. Mieszają się w nim różne pierwiastki – amerykański purytanizm, chrześcijańskie miłosierdzie (najczęściej opacznie rozumiane) i pociąg do magicznych rytuałów. Dziewczynki chcą, żeby dziecko Pecoli przeżyło, więc w tej intencji wysiewają ziarna, które miały sprzedać, by zarobić na rower. Nagietki nie wschodzą. Cudotwórca-szarlatan współczuje Pecoli, więc powstrzymuje się od dotykania dziewczynki i pisze list do Boga, w którym żąda dla niej niebieskich oczu, ale w ofierze składa psa, którego każe Pecoli własnoręcznie otruć. I tak życie bohaterów przypomina szekspirowską opowieść idioty, pełną wściekłości i wrzasku, jak w książce Faulknera.
PS. Autorka pocięła swoją historię na kawałeczki i je pomieszała, każąc czytelnikowi samodzielnie rekonstruować całą historię. Po latach napisała przedmowę do książki, w której tłumaczyła, że nie była to dobra decyzja, bo powieść wprawdzie nie pozostawia czytelników obojętnymi, ale rzadko wzrusza. Mam wrażenie, że powieść wzrusza wystarczająco, a Morrison skrytykowała tendencję, która dziś jest wszechobecna, w moim odczuciu nawet nadużywana. To ciekawe, że pisarka, która jako jedna z pierwszych poszatkowała prostą historię (nie mówimy o awangardowych działaniach pisarzy rewolucjonizujących literaturę ani o formalnych eksperymentach Faulknera, ale o prostych historiach niepotrzebnie krojonych na kawałki), po czasie uznała ten zabieg za błąd, chociaż jej historia – powiedzmy sobie szczerze – wcale na tym nie ucierpiała. Polecałbym tę autorefleksję mniej wybitnym pisarzom, a zwłaszcza twórcom scenariuszy filmowych, bo w kinie ta maniera stała się ostatnio szczególnie nieznośna.
www.facebook.com/literaturasaute