Czytam nałogowo literaturę krajową i zagraniczną, najnowszą i ramoty, powieści i poezje. Nie lubię romantyzmu ani krzepienia serc.
Pierwsza powieść irlandzkiego geniusza, napisana w wieku 26 lat, wzgardzona przez wydawców, napisana hermetycznym językiem łączący m.in. francuski, włoski i niemiecki (nieprzekładane przez polskiego tłumacza), przegadana, wydana po śmierci pisarza – to nie jest najlepszy temat na porządną recenzję. Pewnie, że można komentować bardziej radykalne teksty, "Finnegan's Wake" chociażby, ale silenie się na jakąkolwiek obiektywność jest w takiej sytuacji zupełnie bez sensu. Dlatego dziś kilka luźnych uwag, niekoniecznie o Becketcie.
Po pierwsze – "Sen o kobietach pięknych i takich sobie" to nic innego, jak jeden z portretów artysty z czasów młodości. Najwięcej ma wspólnego z podobnym portretem Joyce'a (Dublin, styl, inspiracja), ale można też przywołać Gombrowicza (którego z Beckettem łączy ironiczne spojrzenie na swojego bohatera), a nawet Witkacego ("622 upadki Bunga" to również przegląd młodzieńczych miłości, a do tego dochodzą zabawne imiona, np. Smeraldina-Rima, Syra-Kuza, Arschlochweh). I tak już w pierwszym akapicie niedoszła narzeczona głównego bohatera nazwana jest tłumokiem, koledzy Belacquy zazwyczaj są pijani, a podstawowym lejtmotywem jest sytuacja, w której przyszły geniusz jest wyrzucany znad nabrzeża przez dozorcę. To znacznie ratuje sprawę, od razu zjeżdżamy z wysokiego C i oddychamy swobodniej.
Lektura powieści Becketta może być świetną okazją do nostalgicznych wspomnień dla każdego absolwenta studiów humanistycznych. Znajomi Belacquy to postaci dość uniwersalne – są przemądrzali, ale dobroduszni i w gruncie rzeczy mili, a przeintelektualizowane, do niczego nie prowadzące dialogi to przecież sama esencja uniwerku. Dlatego zdania typu "Czy zechciałbyś zapłacić temu człowiekowi, bo ja wydałem ostatnie Groschen na butelkę" przyjemnie rozczulają. Ale też przyglądanie się samemu sobie przy pomocy tak wykrzywionego speculum jak młodzieńcza powieść Becketta musi prowadzić do poczucia obcości. Co to za ludzie i co niby ja mam z nimi wspólnego?
Jest też portret miasta – wszak autor jest jednym z Wielkich Dublińczyków. Ciągle tam zimno, wieje i pada. Dlatego nie mogę uwolnić się od refleksji o swoim własnym, zimnym i deszczowym miasteczku ("Następnie, pragnąc w pełni wykorzystać przenikliwy północno-zachodni wiatr, obrócił się na wychłodzonym, przemoczonym siedzeniu i zwiesił nogi nad kanałem"). Nic dziwnego, że bohaterowie nieustannie uciekają na kontynent, w łagodniejsze i przyjemniejsze miejsca (Paryż, Kassel, Wiedeń). Boję się jednak, że tak karkołomne skojarzenie nie może ujść mi na sucho. Porównywanie Kołobrzegu do Dublina jest jak zderzenie Lecha M. Jakóba z Jamesem Joycem.
I jeszcze kilka słów o języku awangardy. Dużo się pisze o milczeniu Becketta, ale niewiele o jego gadatliwości. A właśnie taka jest jego wczesna książka – rozgadana, rozbuchana, nieskromna, fragmentami niemal nieczytelna. Na przykładzie Becketta można zaobserwować pewną charakterystyczną dla awangardy właściwość – żywiołowa, ekspresyjna forma często ulega uproszczeniu, aż po skrajną, minimalistyczną redukcję. Zależność taką znajdziemy też w muzyce - zarówno tej "poważnej" (Penderecki, Górecki), jak i awangardowej elektronice (cała scena powstała na gruzach Throbbing Gristle, a zwłaszcza Coil). Dodajmy do tego ascezę Coltrane'a i witkacowski rygor formy, a łatwiej będzie zauważyć, że Beckett bełkoczący w "Śnie o kobietach pięknych i takich sobie" to ten sam Beckett, który milczy w "Końcówce", bez szukania tropów po całej spuściźnie Irlandczyka.
A może zbytnio upraszczam? Tak czy siak, miało być o Becketcie i całej reszcie, ze szczególnym naciskiem na całą resztę.